Jeszcze nie uschły kwiaty i wieńce na grobie śp. ks. Józefa Niemczala, zmarłego 24 września 1988 r. a już w trzy tygodnie później, bo 16 października zmarł brat Antoni Napierała.
Brat Antoni, syn Tomasza i Anny z d. Stężała, urodził się 3 stycznia 1911 roku we wsi Pomiany, parafii Trzcinica, w dawnym powiecie kępińskim. Ojciec jego posiadał w Pomianach niewielkie, bo liczące 8 ha ziemi gospodarstwo, co jak na Wielkopolskę, było rzeczywiście małe.
Brat Antoni, bodaj że najmłodszy z licznego rodzeństwa (było ich ośmioro), nie powędrował w świat „za chlebem", pozostał przy ojcu i z całym poświęceniem oddawał się pracy na roli. Umiłował tę ziemię. Kiedy zmarł ojciec i ziemia przeszła w ręce jego starszych braci, postanowił zostać bratem zakonnym. Marzył o życiu zakonnym od dzieciństwa. Do kościoła w Trzcinicy chodził często, nie tylko w niedzielę, choć odległość była dość znaczna, bo ponad 2 km. Lubił przebywać w kościele wtedy, gdy nie było nikogo i tam oddawał się modlitwie w samotności. I to umiłowanie samotności już mu pozostało.
Do Towarzystwa Chrystusowego wstąpił 14 lutego 1938 roku. Po półrocznym aspirandacie, został przyjęty do nowicjatu w Potulicach 28 września 1938 roku. Do jego ukończenia brakowało zaledwie miesiąc. II wojna światowa przerwała mu nowicjat. Wrócił w rodzinne strony, do swoich, tylko niestety, jego ojcowiznę zajął jeden z miejscowych Niemców, a brat Antoni został wywieziony na roboty do Niemiec. Został odesłany do dużego gospodarstwa niemieckiego i tam przeżył całą wojnę.
Po zakończeniu wojny wrócił do kraju. Po krótkim pobycie w domu, przyjechał do Potulic, ale tam już nikogo nie zastał. Przyjechał więc do Poznania i po krótkim aspirandacie rozpoczął nowicjat 28 czerwca 1945 roku. Pierwsze śluby zakonne złożył 7 lipca 1946 r. Pracował w ogrodnictwie, przy zakładaniu parku i w gospodarstwie. Robił to, co mu Przełożeni polecili. Poza pracą była tylko kaplica i lektura ascetyczna; żadnych nowel i powieści o tematyce świeckiej nie uznawał. - W r. 1947, na prośbę ks. Stanisława Ruta został brat Antoni wysłany do Gryfie. Ks. Rut potrzebował zaufanego człowieka, a więc brata zakonnego i to z własnego Zgromadzenia. Pracy było wiele. Trzeba było zająć się uporządkowaniem terenu wokół kościoła, utrzymać w czystości jego wnętrze, zagospodarować plebanię. Brat Antoni nie tylko to robił, ale postarał się też o kury, kaczki, gęsi, co ks. Rutowi, który również wywodził się ze środowiska wiejskiego, bardzo przypadło do gustu. Tylko, że brat Antoni nie miał aż tyle sił, by sprostać wszystkim zadaniom. Zaczął niedomagać. Ks. Rut to spostrzegł, bo brat Antoni nie lubił się skarżyć czy narzekać. Wrócił więc do Poznania. Po krótkim wypoczynku został skierowany do Moraska, gdzie Towarzystwo objęło kościół poprotestancki i plebanię, dość obszerną, do której przeniesiono z Poznania nowicjat braci. Brat Antoni, jak zwykle zajął się gospodarstwem. Z całym zamiłowaniem hodował świnki, krowy i drób. Po zakupy jeździł powózką, czasem aż do Poznania. W środowisku ludzi młodych czuł się dobrze. Miał ogromne poczucie humoru i potrafił rozweselić nawet najbardziej zasępionych. Na wspólne modlitwy, ćwiczenia duchowne, Mszę św. uczęszczał ze współbraćmi do kaplicy nowicjackiej, natomiast na prywatną modlitwę czy adorację chodził do kościoła. Lubił samotność. Potrafił w tym niezbyt wielkim kościele znaleźć taki kąt, że z trudem można go było odszukać. - W roku 1951 wrócił do Poznania, gdzie Przełożeni zlecili mu kierownictwo pralni. Pracę swoją wykonywał z całym poświęceniem. Była ona dla niego nader ciężka. Pralnia mieściła się w piwnicy, a bieliznę suszono na strychu. Nim brat Szczepaniak zbudował windę na północnej ścianie domu, brat Antoni kosze mokrej bielizny dźwigał na strych, 20 metrów po schodach, to wielki wysiłek
Po rocznej ciężkiej pracy w pralni brat Antoni został przeniesiony do Ziębic. Pełnił tam obowiązki furtiana, bo brat Marzec zachorował, a brat Weretczuk, z powodu choroby już tych obowiązków pełnić nie mógł. Przebywał w Ziębicach przez cztery lata. Po likwidacji Niższego Seminarium przez władze państwowe, brat Antoni już nie miał tylu interesantów przy furcie. Obok furty znajdowało się oratorium, gdzie brat Antoni chętnie spędzał czas na modlitwie. Nie odżegnywał się w pracy w gospodarstwie. W roku 1954 Przełożeni znów przenieśli brata Antoniego do Moraska. Tu był bardziej potrzebny i praca na roli, w gospodarstwie czy ogrodnictwie bardziej mu odpowiadała. Zresztą było to dla niego rzeczą obojętną, co Przełożeni z nim poczną. Trzeba się modlić i pracować - mawiał i robił to z całą konsekwencją. Po rocznym pobycie w Morasku wrócił do Poznania. Wrócił do takiej samej pracy jak w Morasku czy Ziębicach. Z tą samą pogodą ducha. Zajmował się hodowlą krów i świnek. Z czasem władze miejskie zakazały hodowli zwierząt w pobliżu większych osiedli. Zlikwidowano hodowlę, a brat Antoni poszedł do pracy w ogrodzie. I tu w całej pełni okazało się umiłowanie brata Antoniego do samotności. Chciał naśladować swego Patrona, św. Antoniego pustelnika. Z pni wyciętych drzew zbudował cos w rodzaju szałasu i w jego wnętrzu przesiadywał. Bracia byli tym mniej zainteresowani, natomiast wścibscy i wszędobylscy klerycy szybko odkryli ten szałas, znaleźli jego mieszkańca, choć nie było to takie łatwe. Szałas nazwano szumnie „Alvernią". Był lubiany przez alumnów. Nigdy im nie powiedział złośliwego słowa, wręcz odwrotnie, potrafił na postawione mu filozoficzne pytanie dać taką odpowiedź, że wprawiało to ich w zdumienie. Brat Antoni w swoim eremie spędzał czas na czytaniu i to nie byle czego. Przeczytał całą „Summę" św. Tomasza z Aquinu, co nie zdarza się nawet każdemu alumnowi czy kapłanowi.
Po trzech latach znów brat Antoni przybył do Moraska. Zawakowało bowiem stanowisko gospodarza, raczej chętnych do pełnienia tego obowiązku. Może by Przełożeni już go tam nie wysłali. Wymagała tego po prostu konieczność. Nieżyjący już dziś ks. Wężyk miał sporą posiadłość ziemską na terenie wsi Chojnica-Morasko. W miarę powiększenia poligonu wojskowego w Biedrusku, cały niemal majątek ks. Wężyka znalazł się na terenie poligonu. Rozebrano całą wieś Chojnica, rozebrano pałacyk ojca polskiego teatru, Bogusławskiego, rozebrano inne okoliczne wioski. Z majątku ks. Wężka zostało kilkanaście hektarów dobrej ziemi na terenie wsi Morasko. Ks. Wężyk chciał to podarować Towarzystwu, więc brat Antoni z ramienia Towarzystwa stał się właścicielem tej ziemi. Nie uprawiał jej, gdyż na przemian dzierżawili ją mieszkańcy Moraska: Kubacha lub Niemczewski. Był w Morasku przez to bardzo poważany. Kiedy wybierano sołtysa i brat Antoni musiał w tym zebraniu i wyborach uczestniczyć, niemal wszystkie głosy padły na brata Antoniego. Brat Antoni wstał i godnie odpowiedział, że jako zakonnik, żadnego urzędu świeckiego piastować nie może. Obywatele Moraska byli tym zdziwieni, ale więcej nie oponowali. Brat Antoni i tak miał pracy pod dostatkiem. Ziemię przekazał na Państwowy Fundusz Ziemi, za co otrzymał rentę według obowiązujących wówczas przepisów.
Po sześciu latach pobytu w Morasku brata Antoniego znów przeniesiono do Ziębic i znów do gospodarstwa. Nikt nie słyszał u niego głosu sprzeciwu. Pojechał, bo Przełożeni sobie tego życzyli. Przez siedem lat znów ta sama praca przy krowach i świnkach, aż do znużenia. Czy narzekał na jednostajność pracy? Chyba nie... Tylko ręce stawały się coraz bardziej sękate, zwłaszcza palce i plecy się pochyliły, a barki poddały się ku przodowi. W roku 1971 powrócił do Poznania, by tu już osiąść na stałe. Nie był bezczynny. Ile posiadał jeszcze sił, szedł do ogrodu z łopatą czy grabiami i tam pracował. Gdy nie czuł się na siłach, wtedy szedł do kaplicy i tam się modlił. Przykro było nieraz patrzeć, jak z trudem klękał, zwłaszcza przy odprawianiu Drogi Krzyżowej. Jeśli go znużyło czytanie, rozpoczynał odmawianie różańca św. Słabł z każdym dniem. Jedynymi osobami, których nie darzył zaufaniem to byli lekarze. Nieraz trzeba było aż interwencji Przełożonych, by dał się zbadać. Zawsze /. uśmiechem odpowiadał, że nic mu nie dolega. Jedynym znakiem jego dolegliwości, były schorzenia żołądkowe, ale odbywało się to bez lekarza.
W czerwcu tego roku przebywając zbyt długo na słońcu, dostał jakby lekkiego porażenia słonecznego. Wezwany lekarz potwierdził to, a po dokładnym zbadaniu w szpitalu stwierdzono u niego wysokie ciśnienie. Po kilkunastu dniach wrócił do domu. Gdy czuł się na siłach, przychodził do kaplicy na Mszę św. i na posiłki do refektarza. Z każdym dniem stan jego zdrowia się pogarszał. Odmawiał posiłków, zadowalając się szklanką mleka. Przynieście mi Pana Jezusa - mawiał, to mi wystarczy. Odwiedzających miał mnóstwo, zwłaszcza kleryków, dla których miał tyle serca i ten uśmiech i mądre słowo.
14 października po południu, ubrał się, zszedł do furty, porozmawiał z portierem p. Góreckim, pospacerował po dworze i wrócił do siebie. Następnego dnia już nie wstał. Przyszła siostra pielęgniarka, dała mu zastrzyk na wzmocnienie. Rozmawiał z nią przytomnie i lekko się uśmiechał. Siostra obiecała przyjść następnego dnia. Przyszła dość wcześnie rano. Byliśmy wszyscy w kaplicy. Kleryk infirmiarz wprowadził ją do pokoju, gdzie leżał brat Antoni. Siostra podniosła kołdrę, którą był nakryty. Przeraziła się bardzo, bo brat Antoni już nie żył. Nikt nie był przy jego zgonie. Może Bóg tak chciał. Polubił samotność i w osamotnieniu oddał ducha Bogu. Była niedziela, i6 października. Po Mszy św. niemal cały dom zgromadził się przy telewizorach, by oglądać transmisję z Watykanu. Brat Gromadziński został odwołany, by ubrać go do trumny. Po skończonej audycji udaliśmy się wszyscy, by Zmarłemu oddać hołd, bo na to zasłużył i pomodlić się za spokój jego duszy.
We wtorek, 18 października o godz. 15-ej odbył się jego pogrzeb. Nad trumną przemówił przełożony generalny ks. Edward Szymanek. Przemówił krótko, podkreślając charyzmat jego życia zakonnego. Cały Dom Poznański uczestniczył w tym pogrzebie. Jesienne słońce spoza lekkiej mgły przyglądało się tym na pozór smutnym obrzędom. Z rodziny Zmarłego była tylko jego siostra i kilkoro krewnych. Myśli nasze biegły tam, gdzie poszedł brat Antoni. Jesienna przyroda przygotowywała się do zimowego snu. Na cmentarzu miłostowskim wśród księży i braci Chrystusowców spoczął wiecznym snem brat Antoni Napierała, przeżywszy 77 lat. Po pięćdziesięciu prawie latach życia zakonnego, wypełnionym modlitwą i pracą, poszedł brat Antoni tam, gdzie już nie będzie ani smutku ani boleści, tylko wieczna radość.
br. Wacław Chromiński TChr