Wszystko dla Boga i Polonii...

+ śp. brat Stefan Ritter



Nie minięto jeszcze pół roku od zgonu śp. brata Stanisława Wiśniewskiego (9.08.1992 r.), a Dom Towarzystwa w Puszczykowie okrył się ponownie żałoba. Po długich i ciężkich cierpieniach zmarł 19 stycznia 1993 r. brat Stefan Ritter, najstarszy wiekiem członek Towarzystwa, liczący 85 lat.

Brat Stefan, syn Franciszka i Pelagii z d. Peikert, urodził się 29 sierpnia 1908 roku w miejscowości Orków, parafia Śrem, w woj. poznańskim. Sakrament chrztu św. otrzymał w kościele parafialnym pw. Najświętszej Maryi Panny Wniebowziętej w Śremie, do której jego miejscowość rodzinna należała. W tymże kościele został przyjęty do I Komunii św. Tu też otrzymał sakrament bierzmowania z rąk kard. E. Dalbora.

W siódmym roku życia rozpoczął naukę w miejscowej czteroklasowej szkółce. Po jej ukończeniu rodzice nie mogli posyłać Stefana na dalszą naukę do odległego o 8 km Śremu. Inną przeszkodą, daleko ważniejszą było to, że pod zaborem pruskim polskim dzieciom bardzo utrudniano naukę. Trwała I wojna światowa. Ojciec Stefana został powołany do niemieckiego wojska i skierowany na francuski front. Po zakończeniu wojny w 1918 roku rodzice Stefana przenieśli się do miejscowości Kawcz, odległej o 2 km od Śremu. Tu Stefan już bez trudu ukończył szkołę powszechną. Rodziców Stefana nie stać było na posyłanie go do szkoły średniej, choć był wyjątkowo zdolny. Gospodarstwo rolne, jakie posiadali jego rodzice było niewielkie i nie było zwyczaju dzielić je na wąskie paski, więc Stefan długo się nie namyślał. Wybrał zawód piekarza. Ucząc się tego zawodu w Śremie, blisko miał do kościoła. A że z natury był pobożny, więc idąc do pracy lub wracając do domu, często do niego zachodził. I tu zrodziło się powołanie. Może Stefan myślał o kapłaństwie, nikt o tym nie wie, tylko chyba Bóg, bo z natury dyskretny, niechętnie mówił o sobie. O Towarzystwie Chrystusowym wiedział wiele. Napisał list do Potulic z prośbą o przyjęcie go do Towarzystwa i wkrótce otrzymał pozytywną odpowiedź: „Proszę przyjeżdżać...".

2 stycznia 1936 roku przyjechał do Potulic. Został przedstawiony ojcu Posadzemu i po długiej i serdecznej rozmowie skierowany do pracy w piekarni Towarzystwa. Przepracował w niej cały aspirandat i nowicjat.

28 września 1936 roku rozpoczął kanoniczny nowicjat. Życie w nowicjacie podobne jest do dobrze ustawionego zegara. Wszystko musi być punktualnie. Wszystkie dni są do siebie podobne, wypełnione modlitwą, pracą i wykładami oraz zapoznawaniem się z lekturą ascetyczną, stosowną do życia nowicjackiego.

Tak minął bratu Stefanowi rok nowicjatu. Choć to był cały rok, ale zdawało się, że to wszystko trwało tak krótko, aż za krótko - mawiał.

29 września 1937 r. złożył na ręce Przełożonego Generalnego, ojca Posadzego, pierwszą profesję zakonną. Z tym dniem rozpoczynały się już inne obowiązki i inne prace. Towarzystwo potrzebowało materialnego wsparcia. Toteż brat Stefan bez wahania włączył się do grupy wysłanniczej i przez prawie dwa lata wędrował po całej Polsce z dobrą książką, niezależnie od pory roku.

W sierpniu 1939 r. już czuło się, że zanosi się na konflikt wojenny z Niemcami. Nie trzeba było czytać gazet czy słuchać radia, bo z nim nie kryli się nawet miejscowi Niemcy. Na polecenie władz wojskowych, bracia, którzy nie podlegali mobilizacji, musieli przejść specjalny kurs sanitarny, który odbył się w Samosiecznie. Brat Stefan, mimo odbytej służby wojskowej, jeszcze przed wstąpieniem do Towarzystwa, również uczestniczył w tym kursie.

Na trzy dni przed rozpoczęciem wojny. Przełożony Generalny otrzymał polecenie od władz państwowych, żeby Towarzystwo ewakuowało się z Potulic. O. Posadzy wyraził nawet zgodę, by bracia chętni do służby wojskowej, mogli włożyć mundury wojskowe. Uczynił to i brat Stefan. Potulice nie zdążyły się ewakuować. Zbyt szybko potoczyła się wojna, bo już trzeciego dnia, tj. 3 września oddziały niemieckie zajęły Potulice. Większość braci, po gruntownym przesłuchaniu zwolniono i odesłano do domów, część aresztowano i wysłano do obozów w głąb Niemiec, część zatrzymano do pracy w polu, ogrodzie i budujących się barakach tworzonego przez Niemców obozu dla ludności polskiej. Brat Stefan wrócił do swoich rodziców, ale nie na długo. Zaczęła się eksterminacja ludności polskiej na terenie Wielkopolski. Właścicieli gospodarstw wiejskich i ziemskich wysiedlano do Generalnej Guberni. Brata Stefana miejscowy Urząd Pracy skierował do Poznania, gdzie został zatrudniony w zakładach lotniczych Focke-Vulf, znajdujących się na terenie obecnych Międzynarodowych Targów Poznańskich. O dyskryminacji polskiego robotnika, choćby był najlepszym fachowcem, nie ma potrzeby się rozpisywać. Za najmniejsze przewinienie stosowano surowe sankcje, aż do kary śmierci włącznie. Przez poznańskie więzienia i obozy przeszło wielu księży, kleryków i braci, i niewielu doczekało się wolności.

Dla zakonnika łatwiej było znosić głód, jak życie bez sakramentów świętych. Ten głód Bożego pokarmu tak mocno odczuwali bracia chrystusowcy w Poznaniu. Mimo, iż większość ludności miasta Poznania stanowili Polacy, to dla ich potrzeb duchowych wydzielono tylko dwa kościoły: Matki Boskiej Bolesnej w dzielnicy Łazarz i Św. Jana Vianney w dzielnicy Sołacz. I tylko dwóch polskich kapłanów, oficjalnie zatrudniono przy tych dwóch świątyniach. Jak trudno było dotrzeć do konfesjonału, do ołtarza, jakże trudno było wcisnąć się do świątyni, jeśli niedziela była wolna od pracy. Brat Stefan bardzo szybko odszukał współbraci. W miarę możliwości i ostrożności spotykali się dosyć często. Wszyscy z wielkim utęsknieniem oczekiwali zakończenia wojny, pragnęli wolności, jak pragnie organizm powietrza i słońca. A noc niewoli, zdawało się, że nie będzie mieć końca. Przyszła nagle. W połowie stycznia 1945 roku potężne formacje wojsk pancernych radzieckich i polskich ruszyły znad Wisły i po dwóch tygodniach doszły do Poznania, minął twierdzę „Festung Posen" i jak huragan szły w kierunku Berlina. Część tych formacji otoczyła Poznań. Po kilku dniach miasto zostało zdobyte. Broniła się tylko Cytadela i znajdujące się tam oddziały niemieckie. A było to tak blisko naszego Domu Głównego, odległego zaledwie 300 m. Stamtąd padały pociski na nasz dom i bardzo go okaleczyły, nim Cytadela została zdobyta, już nie przez samych żołnierzy, ale może bardziej przy pomocy cywilnych ochotników złożonych z miejscowej ludności, którzy tak dobrze znali Cytadelę sprzed wojny, miejsce spacerów i wypoczynku.

Zaraz po upadku Cytadeli, kiedy w mieście zniesiono godzinę policyjną, brat Stefan wraz z innymi braćmi przybył do naszego domu. Choć mocno podziurawiony przez pociski, to jednak nie runął. Prawie jednocześnie przybyli do Poznania księża Florian Berlik i Kazimierz Świetliński. Wcześniej, nim władze miejskie wyraziły zgodę na objęcie domu, zajęli się bracia jego naprawą. Usuwano gruzy, przy pomocy najętych murarzy i stolarzy, łatano podziurawione pociskami ściany domu, wstawiano i naprawiano drzwi i okna. Dla u-trzymania porządku i kierowania pracą mianowano brata Stefana gospodarzem. Trzeba przyznać, że ze swych obowiązków wywiązał się doskonale. Z chwilą przybycia brata Szczepaniaka z Potulic br. Stefan jak najszybciej chciał zdać to uciążliwe stanowisko i wyjechać na Ziemie Odzyskane, by razem z księżmi chrystusowcami zająć się jako pomocnik duszpasterski, napływającą z Niemiec i z Kresów Wschodnich ludnością polską. Przełożeni nie od razu wyrazili zgodę. Dom poznański napełniał się powracającymi zewsząd księżmi i braćmi. Poczęli się zgłaszać kandydaci do Towarzystwa. Brat Stefan, któremu nie obce było ślusarstwo i elektryczność, bardzo był potrzebny. Zbliżała się bowiem zima i choć był zapas opału, to chcąc ogrzać cały dom, trzeba go było uszczelnić.

Jego wyjazd do Szczecina nastąpił dopiero w marcu 1946 r. Zajął miejsce brata Chromińskiego, którego Przełożeni przenieśli do Stargardu Szczecińskiego. Praca przy renowacji i adaptacji olbrzymiego kościoła ewangelickiego, do tego garnizonowego, gdzie wewnątrz był tylko krzyż i dwa olbrzymie pruskie orły, wymagała ogromnego wysiłku fizycznego i dużo pomysłowości. Po przybyciu Stefana do Szczecina kościół już był wyposażony w trzy ołtarze. Były już konfesjonały. Było już światło. Brakowało tylko ogrzewania, którego nie zdążono uruchomić, bo brakowało opału. Piece centralnego ogrzewania też były poważnie uszkodzone. Brat Stefan miał wiele pracy w kościele i na plebanii. Choć nie był sam, miał bowiem do pomocy jeszcze dwóch braci, ale za całość był odpowiedzialny, zwłaszcza za kościół. Już wtedy były kradzieże i włamania dokonywane przez powracających z wojny żołnierzy i wędrujących z miejsca na miejsce repatriantów. Znajdujący się w centrum miasta kościół pw. Najśw. Serca P. Jezusa był cały dzień otwarty i nawiedzany przez wiernych, przechodniów i przybywających ciągle do Szczecina repatriantów. Troska o Dom Pański, o jego bezpieczeństwo była dla brata Stefana bardzo uciążliwa, choć z ust jego nie padło ani jedno słowo skargi. Mimo nawału pracy nie opuścił żadnego z ćwiczeń duchownych, choćby to było kosztem snu.

Jego pobyt w Szczecinie trwał do lipca 1947 r. Zastąpił go brat Gorzelańczyk, a brat Stefan wrócił do Poznania. Obowiązki gospodarza pełnił wprawdzie brat Stanisław Pluta, ale z chwilą przyjazdu brata Stefana, większość obowiązków spadła na barki brata Stefana. W Domu Głównym mieściło się Niższe Seminarium. Dom wypełniony był po brzegi, od poddasza aż do piwnic. Brat Stefan był bardzo wyrozumiały dla młodych chłopców i jeśli który z nich coś przeskrobał czy popsuł, brat Stefan brał się do naprawy, raczej z uśmiechem niż z surowa miną.

12 styczna 1948 r. Przełożony Generalny wysłał brata Stefana do Stargardu Szczecińskiego. Księża chrystusowcy przejęli kościół pw. Św. Jana. Kościół Św. Jana, przed reformacją, katolicki, został przez protestantów odarty ze wszystkiego co katolickie i był w takim stanie do przejęcia go przez księży chrystusowców z tym, że co było cenne, to znaczy przedstawiało jakąś wartość materialną zostało zniszczone bezmyślnie lub wyszabrowane, wspaniałe sześć-dziesięciogłosowe organy zostały zniszczone. Mimo prawie całkowicie zniszczonego Starego Miasta w Stargardzie, kościół Św. Jana ocalał, choć zdewastowane wnętrze przedstawiało żałosny widok. Adaptacją świątyni zajął się ks. Piłat, a brat Stefan miał ogromne pole pracy. - Jego pobyt nie trwał długo. Po kilku miesiącach brat Stefan został odwołany do Poznania, a jego miejsce zajął brat Stanisław Zuska.

W 1948 r. Niższe Seminarium zostało przeniesione do Ziębic, gdzie obowiązki gospodarza pełnił brat Szczepaniak. Dom ziębicki, dawny szpital ss. elżbietanek był ogromny, trzeba było go przystosować do warunków uczelni, l września 1949 r. Przełożony Generalny wysyła brata Stefana do Ziębic. Z całą gorliwością zabiera się brat Stefan do pracy, która całymi dniami trwała od rana do wieczora, a wolnej chwili było tyle, żeby być na wspólnych ćwiczeniach duchownych. Mszy św., nabożeństwach, bo na wspólny posiłek nie zawsze był czas. - Trwało to do lipca 1952 r., kiedy władze państwowe zlikwidowały Niższe Seminarium, nakazały opuszczenie głównego budynku, zabroniono opuszczania przez stałych mieszkańców pozostawionego nam małego klasztorku. Zamurowano główne przejście ze starego do nowego domu, a bogato wyposażone laboratoria i bibliotekę, ławki, szafy i łóżka częściowo zostały wywiezione lub przeznaczone dla powstałego tu szpitala. Brat Stefan i kilku innych braci, którzy prowadzili gospodarstwo w Ziębicach, powrócili do Poznania.

W Poznaniu brat Stefan pełnił te obowiązki, jakie mu zlecili Przełożeni. Nigdy się nie skarżył, czy ta lub inna praca mu odpowiada czy nie, czy jest lekka lub za ciężka. Jego dewizą było posłuszeństwo i konsekwentnie je realizował.

W sierpniu 1954 r. zostaje przeniesiony do domu nowicjackiego w Bydgoszczy, gdzie w miejsce ustępującego brata Mieczysława Chmiela pełni obowiązki szafarza. Obowiązki, które zlecono mu pełnić, nie były dla niego obce; pełnił je w Poznaniu, aż do wyjazdu do Bydgoszczy. Pełnił je aż do października 1955 r. Z Bydgoszczy powrócił do Poznania, gdzie przełożony Domu Głównego ks. Florian Berlik zlecił mu obowiązki furtiana. Nie była to lekka praca. W Domu Głównym, poza uczelnią, mieściło się wydawnictwo i księgarnia. W ciągu dnia przewijało się przez nasz dom kilkudziesięciu interesantów. Na każdy dzwonek trzeba było otworzyć drzwi i interesanta zaprosić do wnętrza. Brat Stefan, choć nigdy nie był podejrzliwy, to był bardzo ostrożny i interesanta dalej nie puścił, dopóki nie dowiedział się, w jakiej sprawie przyszedł, wyłączając oczywiście księży, bo ci z miejsca się opowiadali, że chcą się widzieć z przełożonym lub przychodzą do księgarni. Najwięcej interesantów było w porze obiadowej i często trzeba było odkładać łyżkę czy widelec, biegnąć do drzwi i szybko otworzyć, bo interesanci byli nieraz bardzo niecierpliwi.

W lipcu 1966 roku, po zgonie brata Drygalskiego, brat Stefan objął obowiązki furtiana nocnego. Nie była to praca lżejsza, raczej cięższa, bo i w nocy trzeba było zrywać się na głos dzwonka. Najwięcej tych dzwonków było w porze letniej, wakacyjnej, gdy jedni wracali z urlopów, a inni wyjeżdżali. W dzień natomiast nie było mowy o solidnym wypoczynku, bo nie było pojedynczych pokoi.

Szły lata, a z ich biegiem brat Stefan zaczął odczuwać różne dolegliwości. Zrazu niepozorne, potem coraz dokuczliwsze, aż do pobytu w szpitalu i poważnego zabiegu chirurgicznego. Brat Stefan nie skarżył się nigdy, nie opowiadał o swoich cierpieniach, nie zabiegał o tanią popularność. - Kiedy poczuł, że już nie jest zdolny do poważniejszej i odpowiedzialnej pracy, prosił o przeniesienie go do Puszczykowa.

Mając zamiłowanie do muzyki, jeszcze w Potulicach włączył się do utworzonej tam orkiestry. Grał na klarnecie, choć nie długo, bo bardziej odpowiadał mu flet. Potulicki flet, na którym grywał, przepadł w czasie wojny. Na kupno nowego nie było go stać. Ponieważ nie brakło mu pomysłów, więc do zwykłej fujarki dorobił maleńki aparacik, zasilany baterią, który powodował wibrację tonów. Opatentował go i złożył go w Warszawie w Głównym Urzędzie Patentowym. Uznano mu ten pomysłowy wynalazek, ale nie wydano zezwolenia na produkcję tych aparacików, tłumacząc się, że modniejsze są dzisiaj elektryczne gitary i na pewno nie znajdzie się żadna fabryka, która by się podjęła produkcji takich aparatów. Więc brat Stefan wykonany przez siebie aparacik podłączył do zwykłej fujarki i grał. Grał w ogrodzie i w lesie, zaszywając się gdzieś w gęstwinę krzewów, skąd tylko dobiegały tony. Szukały go dzieci, zwabione piękną muzyką. Nie były to dzieła Mozarta, Bacha, Schuberta czy innych; były to zwykłe pieśni maryjne lub wiejskie piosenki ze „Śpiewnika domowego" Stanisława Moniuszki i innych kompozytorów. Były też i własne improwizacje. Słyszeli go wczasowicze nad morzem i w górach. Wyjeżdżał i do pobliskiego Poznania i tam, gdzie były największe skupiska ludzi, a więc przeważnie place targowe, najczęściej znajdował wdzięcznych słuchaczy. Przybywało słuchaczy, ubywało zdrowia. Brat Stefan coraz częściej zapadał na zdrowiu. Znów operacja, potem jeszcze jedna, osłabiły jego organizm do tego stopnia, że zaniechał wyjazdów do Poznania. Nie zaniechał natomiast wspólnego uczestniczenia we wspólnych ćwiczeniach duchownych i Mszy św.

Już we wrześniu 1992 r. nie uczestniczył we wspólnych rekolekcjach dla braci. Każdy większy wysiłek fizyczny sprawiał mu nieznośny ból. Otoczono go staranną opieką. Lekarz był na każde wezwanie. Troszczył się szczególnie o niego ks. superior Czesław Kamiński, który choć głośno tego nie wypowiadał, nie wróżył mu długiego życia. Wiedzieli o tym puszczykowscy bracia i często go odwiedzali. Wiedzieli bowiem, jak przykra jest samotność człowiek chorego. Kiedy brat Stefan już nie wstawał, czuwano przy nim w dzień i w nocy. Nikt się nie tłumaczył zmęczeniem czy obowiązkami. Brat Stefan był najstarszy wiekiem w Towarzystwie. Będąc w pełni sił i zdrowia, niechętnie mówił o sobie, o swojej pracy jeszcze w domu, przy pracy na roli lub w pasiece, którą jego ojciec posiada. Niechętnie też mówił o swojej pracy w Towarzystwie, a była ona bardzo owocna. Zawsze tłumczył się, że spełniał tylko polecenia przełożonych, które uważał za wolę Bożą. Teraz, przykuty do łoża boleści, zaczął mówić o sobie, tylko nie o swoim cierpieniu. Na co cierpiał, wiedział o tym tylko lekarz i Ks. Superior. Przez częste odwiedziny i czuwanie przy nim Ks. Superior przygotowywał go powoli na tę ostatnią chwilę. Bracia nie odstępowali go w dzień i w nocy. Był im tak niezmiernie wdzięczny, dopóki nie stracił przytomności. Nad ranem 19 stycznia 1993 r. brat Stefan westchnął po raz ostatni, otworzył oczy, potem powieki same opadły, by już się więcej nie podnieść. Gdyby w godzinie śmierci mógł coś jeszcze powiedzieć, to powtórzyłby chyba za świętym Pawłem: „Potykaniem dobrym potykałem się; zawodu dokonałem, wiarę zachowałem..." przeżył prawie 85 lat, w tym w Towarzystwie 57 lat.

O jego zgonie bardzo szybko zawiadomiono Dom Główny w Poznaniu, skąd rozesłano telegramy do rodziny, najbliższych krewnych, domów i placówek duszpasterskich w Polsce i domów prowincjalnych za granicą. Na pogrzeb nie przybyło zbyt wielu księży. Był to bowiem czas odwiedzania duszpasterskiego rodzin (kolędy), za to wszyscy mieszkańcy Domu Głównego z Poznania, nowicjusze z Mórkowa i z innych domów Towarzystwa w Polsce stawili się licznie.

W kościele parafialnym w Puszczykowie, gdzie była wystawiona trumna ze zwłokami zmarłego, została odprawiona Msza św. koncelebrowana, której przewodniczył przełożony generalny ks. Bogusław Nadolski. Homilię wygłosił przełożony domu w Puszczykowie ks. dr Cz. Kamiński. Kaznodzieja rozpoczął od wydarzenia, jakie miało miejsce przed prawie dwoma tysiącami lat, gdy z twierdzy Antonia wyruszył pochód, na czele którego szedł Człowiek z krzyżem na ramionach do odległego o kilkaset metrów pagórka Golgoty, gdzie z rozkazu Piłata miał być ukrzyżowany. Śp. brat Stefan znał to wydarzenie, bo wszyscy czterej ewangeliści obszernie opisali ten epizod. Często sięgał do Pisma św. Nowego Testamentu, wczytywał się w jego tekst. Na wielu stronach znalazł słowa Chrystusa: „Kto nie bierze swojego krzyża na każdy dzień i nie idzie za mną, nie jest mnie godzien". W kilkunastu minutach kaznodzieja przedstawił całe życie śp. brata Stefana, jego przywiązanie do Towarzystwa, jego gorliwość i pracowitość, rozmodlenie i to chętne dźwiganie krzyża, które przejawiało się w jego cierpieniu, a było ono tak ciężkie...

„Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz", to ostatnie słowa Przełożonego Generalnego, który i na cmentarzu przewodniczył ceremoniom pogrzebowym. Każdy z nas, oprócz modlitwy żegnał zmarłego tą garścią żółtego piasku, rzucając go na spuszczoną już do grobu trumnę. Krótka rozmowa z rodziną zmarłego i trzeba było wracać do codzienności, zabierając ze sobą tylko wspomnienie po tym dobrym bracie Stefanie.

br. Wacław Chromiński TChr