Wszystko dla Boga i Polonii...

+ śp. brat Ludwik Pluta



27 października 1990 r. po długiej i ciężkiej chorobie, zmarł w Domu Towarzystwa Chrystusowego w Puszczykowie, brat Ludwik Pluta, przeżywszy 80 lat.
Brat Ludwik urodził się 1 lipca 1910 roku w miejscowości Wyrębin, parafia Borzęciczki, arch. poznańska.
Rodzice jego, Józef i Katarzyna z domu Sworowska, posiadali niewielkie gospodarstwo w Wyrębinie. Kończyła się I wojna światowa, kiedy Ludwik zaczął uczęszczać do miejscowej, czteroklasowej szkoły powszechnej. Na dalszą naukę do Koźmina Ludwik już nie mógł uczęszczać, z powodu znacznej odległości. W wieku lat 16 rozpoczął naukę u miejscowego stolarza. Naukę, która trwała trzy lata ukończył z wynikiem bardzo dobrym i ze stopniem czeladnika. W swoim zawodzie pracował aż do powołania go do służby wojskowej w lotnictwie w Poznaniu i Grudziądzu. W wojsku pełnił funkcję łącznika, co świadczyło, jak wielkim zaufaniem darzyli go przełożeni. Po ukończeniu służby wojskowej nosił się z zamiarem założenia własnego warsztatu stolarskiego. Przeszkodziła temu II wojna światowa. Pod koniec sierpnia 1939 r. został powołany do wojska, do swojej dawnej jednostki. Brał udział w obronie Gniezna, ale już 5 września wraz ze swoją jednostką otrzymał rozkaz wycofywania się w kierunku Warszawy i dalej na Wschód. W połowie września znalazł się na Wołyniu i tam 17 września tego roku, po wejściu wojsk radzieckich do Polski, został wywieziony wraz z innymi żołnierzami polskimi na Ukrainę, do jednego z łagrów. Tam oddzielono oficerów i wywieziono w nieznanym kierunku, a on, jako zwykły żołnierz został wywieziony w głąb Rosji. Co przeżył i ile wycierpiał na „nieludzkiej ziemi”, trudno opisać. Po dwóch latach pobytu w Związku Radzieckim, kiedy gen. Anders zaczął organizować armię polską, natychmiast się zgłosił.
Długa była droga do Polski. Ze Związku Radzieckiego droga wiodła do Iranu, następnie do Iraku. Z Iraku, przez Indie, wokół Afryki przybył do Anglii. Przebywał tu do zakończenia wojny. Tęsknił za krajem ojczystym. Miejscowa prasa emigracyjna nie zachęcała zdemobilizowanych żołnierzy do powrotu do Polski. Tłumaczono im, że czeka ich to samo, co w Związku Radzieckim. Pozostał w Anglii aż do roku 1953.
O Towarzystwie Chrystusowym wiedział już wcześniej od swojego najmłodszego brata Stanisława i siostrzeńca Zygmunta Bandosza, którzy już byli członkami Towarzystwa. Od nich dowiedział się, że we Francji pracują księża chrystusowcy. Spotkanie z ks. Wiktorem Mrozowskim, ówczesnym przełożonym księży chrystusowców nastąpiło w pielgrzymce do Lourdes. Ludwik ujął swoją postawą i skromnością ks. Mrozowskiego. Wyraził przy tym chęć wstąpienia do Towarzystwa. Ks. Mrozowski zgodził się chętnie. Polecił mu zebrać wszystkie odpowiednie dokumenty i z Nottingham w Anglii przyjechać do Hesdigneul we Francji.
26 września 1953 roku Ludwik został przyjęty do Towarzystwa. W sześć miesięcy później, 24 marca 1954 r. rozpoczął kanoniczny nowicjat. W rok później złożył I profesję zakonną, śluby dozgonne złożył 25 marca 1958 r. Cały jego pobyt we Francji, trwający 20 lat, to okres wypełniony modlitwą i pracą. Będąc doskonałym stolarzem, wiele przyczynił się do wyposażenia naszego domu prowincjalnego we Francji. Nieobce mu było ogrodnictwo i praca w gospodarstwie domowym. Zatroskany o wszystko, co mu było zlecone, wykonywał każdą pracę solidnie, wiernie. Będąc wszechstronnie uzdolnionym wykonywał prace, które wprawiały w podziw nawet fachowców.
Po 20 latach pobytu we Francji jego zdrowie poczęło szwankować. Mimo zapewnionej opieki lekarskiej i troski przełożonych, zapragnął powrotu do kraju. Przyjechał do Polski w 1973 r. przeżycia II wojny światowej, dwuletni pobyt w rosyjskich łagrach, osiem lat osamotnienia w Anglii, mocno nadwyrężyły jego organizm. W Polsce, w naszym Towarzystwie został przyjęty nader serdecznie. Z miejsca włączył się w nurt pracy. Mimo skończonych 63 lat, nawet nie pomyślał o jakimś wypoczynku, urlopie czy leczeniu. Towarzyszył mu jakby odzew św. Benedykta: „Modlitwa i praca”. I tak było niemal do końca. Można było podziwiać jego troskliwą opiekę nad ciężko chorym ks. Berlikiem. Nie odstępował go ani na chwilę, we dnie i w nocy, aż do zgonu.
Po śmierci ks. Berlika przełożeni przenieśli go do nowo wybudowanego domu nowicjackiego w Mórkowie k. Leszna. Pojechał tam chętnie. Lubił młodzież i chętnie dzielił się swymi przeżyciami, ale tylko wtedy, gdy go o to proszono. Mimo pogarszającego się stanu zdrowia, nie zaniechał wspólnych ćwiczeń duchownych, nie wymawiał się brakiem siły, pracował aż do końca. W czerwcu 1990 r. przeżył w Mórkowie zawał serca. Po powrocie do Puszczykowa zachorował ponownie. Zmarł w szpitalu w Kościanie 27 października 1990 r. Zwłoki jego przewieziono do Puszczykowa. W dniu pogrzebu, 30 października przewieziono jego zwłoki z kaplicy cmentarnej do kościoła parafialnego w Puszczykowie. O godz. 14.00 została odprawiona Msza św. koncelebrowana w jego intencji. Homilię wygłosił ks. generał Bogusław Nadolski. Liczny był udział księży, kleryków i braci tak z naszego Towarzystwa, jak ks. misjonarzy Ducha Świętego, ks. prałata Pielatowskiego proboszcza miejscowej parafii, braci Najświętszego Serca Jezusowego, sióstr misjonarek z Moraska i z innych żeńskich zgromadzeń zakonnych. Sporo też było miejscowych parafian. Stawiła się też licznie rodzina Zmarłego i krewni.
Nad otwartą mogiłą, przed złożeniem trumny do grobu przemówił ks. superior Czesław Kamiński. W kilku zdaniach skreślił jego życie. Nie przywiózł brat Ludwik z wojny żadnych odznaczeń i orderów; na jego piersi nie widniał Krzyż Zasługi. Ale on nosił krzyż całe życie. To był ciężki krzyż, bo tak chciał Pan. Niósł go bez szemrania i tym chyba sobie zasłużył na szczęśliwość wieczną.
Jesień, przyroda układała się do zimowego snu. Na puszczykowskim cmentarzu spoczął wiecznym snem brat Ludwik. Niech Dobry i Miłosierny Pan przyjmie go do wiecznej szczęśliwości.

br. Wacław Chromiński