Urodził się. 19.01.1913 w Wiżnie, woj. łomżyńskie. Ojciec Jakub i matka Zuzanna z d. Szostakowska gospodarzyli na niewielkim skrawku ziemi. Ponieważ nie było materialnych warunków kształcenia syna, rodzice oddali chłopca do piekarni w Stawiskach, gdzie Kostek miał się nauczyć zawodu. Czując jednak powołanie do innego życia, w kwietniu 1934 r. Konstanty wstępuje do nowopowstałego Towarzystwa Chrystusowego.
Składa śluby czasowe i wnet jako brat—wysłannik rusza z torbą lub walizą wyładowaną dobrą książką katolicką, aby w ten sposób apostołować ale także zbierać pieniądze na potrzeby rosnącego Towarzystwa. Przez trzy lata, aż do wybuchu II wojny światowej, przemierza Polskę wzdłuż i wszerz.
Działania wojenne zmusiły brata Konstantego — wraz z innymi chrystusowcami — do ewakuacji z Potulic w kierunku Warszawy. Tam pracował jakiś czas jako kościelny w parafii Św. Stanisława Kostki na Żoliborzu, dopóki go nie odnalazł Ojciec Posadzy. Na prośbę Ojca Ignacego br. Konstanty znowu ofiarnie podjął kolportaż książek, by gromadzić pieniądze na kształcenie i utrzymanie kleryków Towarzystwa Chrystusowego w Krakowie.
Tę pracę przerwało aresztowanie przez Gestapo 7 lutego 1944 roku. Wraz z innymi braćmi trafił br. Kosiorek do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen - Oranienburg, gdzie jako numer “P.77547” przebywał do zakończenia wojny. Schorowanego i wycieńczonego władze alianckie wywiozły na leczenie do Szwecji. Stamtąd br. Konstanty wrócił do Poznania, aby nadal żyć i pracować w szeregach Towarzystwa Chrystusowego.
Ojciec Posadzy tym razem powierzył br. Konstantemu rodzące się wydawnictwo. Brat Kosiorek zajął się nim z całą energią i właściwym sobie poświęceniem. Doprowadził do jego rozkwitu, przysporzył wiele pożytku Towarzystwu, któremu był całym sercem oddany.
Wytężona praca i przeżycia obozowe dały jednak znać o sobie. Zawał serca (1963 r.) oraz cukrzyca ograniczyła możliwości pracy, ale br.Konstanty jeszcze nie rezygnował. Pracował dalej, lecząc się i ufając w pomoc Bożą, aż Go choroba całkiem nie zmogła.
Zmarł w 76 roku życia, w tym było 54 lat dla rozwoju i utrzymania Towarzystwa Chrystusowego. Został pochowany w Poznaniu na cmentarzu na Miłostowie w kwaterze chrystusowców. Mszę św. żałobną odprawił ks. bp Stanisław Stefanek w asyście 50 kapłanów, dla których - między innymi - trudził się przez całe swoje zakonne życie.
***
Brat Konstanty, syn Jakuba i Zuzanny z d. Szostakowska, urodził się 19 stycznia 1913 roku w Wiźnie, woj. łomżyńskie. Ojciec jego posiadał niewielkie gospodarstwo rolne. Konstanty, po skończeniu szkoły powszechnej w Wiźnie, wyjechał do pobliskich Stawisk, by uczyć się zawodu piekarza. Jak każdy chłopiec, pochodzący z dobrej i pobożnej rodziny katolickiej, na pewno marzył o kapłaństwie. Ojca jego nie stać było na kształcenie syna, więc trzeba było wyuczyć się zawodu. Pracował więc Konstanty w piekarni p. Tadeusza Dąbrowskiego w Stawiskach do r. 1934.
W tym młodym chłopcu zrodziło się powołanie zakonne. Wybrał sobie Towarzystwo Chrystusowe, do którego wstąpił w kwietniu 1934 r.
Po skończonym nowicjacie został dopuszczony do ślubów czasowych w 1936 r. Towarzystwo było jeszcze młode, istniało dopiero 4 lata, potrzeby były ogromne, a o pieniądz w tych kryzysowych czasach było bardzo trudno. Ojciec Ignacy, nie zawsze mógł liczyć na pomoc „możnych tego świata". W większości trzeba było liczyć na własne siły. Zorganizował więc apostolstwo dobrej książki. Brat Konstanty znał potrzeby Towarzystwa, więc stanął w pierwszej linii wśród tych, którzy jako „Bracia wysłannicy", z dobrze wyładowaną teką czy walizką, przemierzali Polskę od Zaleszczyk po granicę łotewską od strony wschodniej i od Żarnowca po Cieszyn, od strony zachodniej. Trzy lata w skwarze słońca, czy deszczu, mrozie i zawiei śnieżnej szedł brat Konstanty od chaty do chaty po wioskach, wspinał się po schodach wielkomiejskich kamienic. Nic wszędzie go wpuszczano do wnętrza, często wypraszano za drzwi. Brat Konstanty tym się nie zrażał. To apostolstwo trwało przez trzy lata, aż do wojny. Do Potulic przyjeżdżał tylko na wielkie święta i na rekolekcje. Po tak ciężkich trudach wracał zawsze uśmiechnięty, uszczęśliwiony, że nie pracował na próżno, że miał swój udział w rozwoju Towarzystwa, w rozbudowie pomieszczeń, których tak brakowało.
Wojna 1939 r. zastała go w Potulicach. Z Potulic do niemieckiej granicy nie było daleko. Uderzenie Niemców było błyskawiczne i silne, więc trzeba było się szybko ewakuować z Potulic oczywiście w kierunku Warszawy, bo tam wydawało się najbezpieczniej. Maszerowano przeważnie nocą, bo w dzień lotnictwo niemieckie bezustannie bombardowało wszystkie szlaki komunikacyjne. W czasie tej ucieczki kilku braci zginęło od nalotów. Brat Konstanty, choć utrudzony ponad miarę, dotarł szczęśliwie do Warszawy. Stolicę znał dobrze, gdyż wiele miesięcy tam spędził wędrując z dobrą książką od domu do domu. Zatrzymał się u Sióstr Elżbietanek przy ul Topiel. Był tam piękny szpital, prowadzony przez Siostry Elżbietanki. Został on zbombardowany w czasie nalotów na stolicę. Ocalało tylko jedno skrzydło i to częściowo zrujnowane. Dobre Siostry przygarnęły brata Konstantego. Zasługa w tym S. Michaeli, krewnej o. Ignacego. Inni bracia, którzy z Potulic uciekali w kierunku Warszawy, rozjechali się do własnych domów, on pozostał sam. Ojciec Ignacy, po ucieczce z Poznania, gdzie go poszukiwało gestapo, zatrzymał się w Krakowie i tam zaczął organizować tajne nauczanie kleryków. Korzystał z gościnnych domów Księży Salezjanów i 00. Kapucynów. Klerycy, którzy nie znaleźli się w obozach koncentracyjnych i ci, których nie ogarnęła inwazja radziecka ze wschodu, przybyli dość licznie do Krakowa. Gościnne klasztory krakowskie dawały tylko schronienie, nie mogły natomiast udzielić żadnej pomocy materialnej. O. Ignacy, który nie tracił ducha i zawsze był pełen pomysłów, przyjechał do Warszawy. Znał dobrze brata Konstantego i jego ofiarność. Dziwna była rozmowa między Przełożonym Generalnym i jego duchowym synem. Sam brat Konstanty mi o tym opowiadał.
„Przyjechał Ojciec do Warszawy wprost z Krakowa. Z dworca głównego przybył do Sióstr na ul. Topiel, zaprosił mnie do siebie i zaczęła się rozmowa. Kostku, wiesz, że nie mamy Potulic, nie mamy Domu Studiów w Poznaniu, ale Polska nie zginęła, polscy wychodźcy czekają na polskich kapłanów. Tych, którzy przybyli do Krakowa trzeba dokształcić, wyświęcić na kapłanów. Niemcy wojnę na pewno przegrają, wrócimy do Potulic, Poznania, ale to potrwa może kilka lat. Nasi alumni, tak chętni do nauki, nie mają z czego żyć, nie mają się w co ubrać, potrzebuję twojej i innych braci pomocy. Wziął moje ręce w swoje dłonie i pełen wzruszenia mówi: Kostku, tobie powierzam materialne sprawy Towarzystwa. Sklepy częstochowskie są przeładowane dewocjonaliami. Masz tu trochę pieniędzy, jedź tam, zakup towaru, może ci przykredytują i jak przez te trzy lata przedwojenne wędrowałeś od domu do domu, tak spróbuj i teraz. Dobierz sobie braci, godnych zaufania i zdolnych do poświęcenia i w imię Boże". Choć w tym czasie pracowałem jako kościelny w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. nie wiele się namyślałem. Udało mi się zwerbować kilku braci i zaczęliśmy działać. Byli to bracia pełni zapału i poświęcenia: Szymon Byrecki, Leon Głowicki, Bolesław Dunak, Władysław Kowalczyk, Czesław Kijas, Alojzy Krupiński i Bolesław Westfal.
Jedną z ważnych spraw, to znalezienie mieszkania dla tych kilku braci. Ks. Prałat Ugniewski, proboszcz parafii św. Stanisława, nie miał aż tyle pomieszczenia, no i do dworca kolejowego było zbyt daleko. Z początku mieszkali bracia u p. dr Jarzębińskiej w pobliżu dworca głównego. Było to trochę niebezpieczne. Bratu Konstantemu zależało na tym, by bracia po całotygodniowej wędrówce mieli spokojne mieszkanie i kościół w pobliżu. Znalazł odpowiednie miejsce. Dom Księży Salezjanów na ul. Ks. Siemca. Dom był ogromny i prawie pusty. Było tam ponoć przed wojną gimnazjum. Zdawało się że wszystko ułożyło się jak najlepiej. Zdawało się... Warszawa w czasie okupacji była ośrodkiem wszelkiego rodzaju ruchów oporu, a więc była naszpikowana policją mundurową i tajną. Nic brakowało kolaborantów i różnego typu donosicieli. Ograniczona możliwość korzystania z kolei, a później tylko za specjalną przepustką wystawioną przez Deutsche Ostbahn. Praca braci wysłanników nie sięgała nigdy dalej jak sto km. od stolicy. Poruszanie się w terenie było nader niebezpieczne. Kontrole dokumentów i walizek trzymało ich w ustawicznym napięciu, męczyły, niszczyły system nerwowy. Sutanna nie chroniła ich od podejrzeń. Wszędobylska niemiecka żandarmeria i nasza „policja granatowa" śledziła szczególnie duchownych. Bracia wysłannicy, zajęci ustawicznymi wyjazdami nie zwracali uwagi, że dom przy ul. Ks. Siemca już od pewnego czasu jest pod obserwacją.
7 lutego 1944 r. w nocy dom został otoczony przez gestapo. Aresztowano wszystkich jego mieszkańców, w tym Bogu ducha winnych braci. Zawieziono ich do słynnego „Pawiaka". Po przesłuchaniu zostaniecie zwolnieni, powiedział jeden z gestapowców. Niestety... Po miesięcznym pobycie w tej słynnej katowni przewieziono ich do Gross Rosen, na Dolnym Śląsku, dzisiejszej Rogoźnicy. Po dwóch miesiącach pobytu w Gross Rosen przewieziono brata Konstantego i innych do Liebe Rosen. Tam brat Konstanty poważnie zachorował na nogi (flegmona). Miejscowy obóz nie posiadał szpitala, więc ciężko chorego brata Konstantego przewieziono do obozu w Sachsenhausen Oranienburg. Tu otrzymał nr „P.77547". Teraz już nie miał nazwiska tylko numer i musiał go znać na pamięć. W miejscowym szpitalu obozowym podleczono go nieco i wysłano do pracy w kamieniołomach. O pracy więźniów politycznych, bo do takich był zaliczony brat Konstanty, zwłaszcza w kamieniołomach wiele można by pisać. Głodne racje żywnościowe i ponad siły praca wyczerpywały i tak już nadwątlony organizm. Na placu apelowym wśród zebranych więźniów przypadkowo rozpoznał brata Mariana Mężydłę, który już tam przebywał od 1939 roku. To spotkanie wycisnęło łzy z oczu obu braciom, choć przed wojną prawie się nie znali, bo brat Mężydło był dopiero aspirantem, a brat Konstanty jako wysłannik całymi miesiącami był poza Potulicami. Brat Mężydło znając doskonale język niemiecki w wielu wypadkach ratował brata Konstantego od znęcania czy bicia. Był z nimi brat Kijas, o innych braciach i ich losach wiem nie wiele, prawie nic.
Nadszedł rok 1945. Tysiącletnia Rzesza Niemiecka chyliła się ku upadkowi. Ustawiczne klęski na frontach wschodnim i zachodnim powodowały zamieszanie i chaos. Wojska radzieckie zbliżały się do Berlina. Władze obozowe nie chcąc dostać się do niewoli radzieckiej, ewakuowały obóz w dniu 20 kwietnia 1945 r. Całą tę ogromną rzeszę więźniów wygłodzonych, prawie nagich i bosych pędzono w kierunku Lubeki. Tam czekał na nich los jeszcze straszniejszy. Mieli być w Lubece załadowani na barki, wywiezieni na morze i zatopieni. Nie zdążyli. W dniu 3 maja 1945 r. wojska alianckie wyzwoliły obóz. Strażnicy obozowi się rozbiegli pozostawiając kilkutysięczną grupę półżywych ludzi. Władze alianckie troskliwie zajęły się tymi strasznie okaleczonymi ludźmi. Wszyscy zostali poddani przeglądowi lekarskiemu. Przybył też szwedzki Czerwony Krzyż i tych najbardziej poszkodowanych zabrał na leczenie do Szwecji. Dzięki interwencji brata Mężydły, który sam był chory na gruźlicę, zabrano też i brata Konstantego. Wśród Szwedów, którzy od 200 lat nie wiedzieli co to jest wojna, nie wiedzieli, że tak można sponiewierać człowieka i jego godność, nastąpiło wielkie poruszenie. Przywiezionych więźniów, teraz już wolnych, poddano troskliwej opiece lekarskiej, zapewniono im dostateczne wyżywienie, by jak najszybciej powrócili do zdrowia.
Brat Konstanty szybko powracał do zdrowia. Gdy poczuł się na tyle zdrów, że może już wrócić do Kraju, zgłosił chęć powrotu. Szwedzi namawiali go, by został. Brat Konstanty tęsknił za Krajem, za Towarzystwem, tęsknił za Ojcem Posadzym. W listopadzie 1945 r. przyjechał do Poznania. Dom Poznański, jako tako odrestaurowany po zniszczeniach wojennych już był zamieszkały. W kilkanaście dni po powrocie do Poznania, Ojciec Ignacy zaprosił Konstantego do siebie i zlecił mu, by zajął się wydawnictwem. Były to dopiero początki rodzącego się wydawnictwa. Brat Konstanty zajął się z całą energią. Brakowało z początku pieniędzy na zakup papieru, na zakup dewocjonalii, bo i to było ważne. Brat Konstanty brał puste walizy i nocą w drogę. Cały dzień załatwiał w Krakowie czy Częstochowie i znów w nocy wracał. I jak sam mówił, bywało tych niedospanych nocy około 80 w ciągu roku. Tramwajem jechał w nocy na dworzec i w nocy wracał z pełnymi walizkami. Gdy zabrakło taksówki, oddawał towar do przechowalni i odbierał go następnego dnia. W ustawicznej trosce o wydawnictwo, w ciężkiej pracy fizycznej zaczęły się wyczerpywać jego i tak żywotne siły. Mając lat ok. 50 zachorował poważnie na serce. Musiał więc na pewien czas ograniczyć wyjazdy. Jedyną pociechą dla niego było to, że miał dobrych pracowników w księgarni, na których zawsze mógł liczyć. Wkrótce po zawale nabawił się cukrzycy. Zajęła się nim p. dr H. Zahradnik. Podleczyła go tak dobrze, że brat Konstanty znów ruszył w dalekie podróże. Cukrzyca ma to do siebie, że musi być ustawicznie leczona. Brat Konstanty i tu był konsekwentny. Leczył się, na ile go było stać. Jego najbliżsi współpracownicy z księgarni ze względu na wiek i różne schorzenia musieli odejść. Zastąpili ich inni, on pozostał, choć słuszny już był i dla niego odpoczynek. Od r. 1986 brat Konstanty zaczął powoli słabnąć, ubywało mu sił, ale nie energii; była ona w nim do końca życia. Zawsze uśmiechnięty, dla wszystkich serdeczny, zjednał sobie wielu przyjaciół i sympatyków wśród członków Towarzystwa, wśród kapłanów diecezjalnych i osób świeckich. Ktoś może zapytać: czy miał też ludzi mu niechętnych? Miał, któż ich nie ma! Daleko, daleko więcej miał przyjaciół i to bardzo serdecznych. Niechętni to byli ci, którzy zbyt wiele od niego wymagali i to rzeczy niemożliwych.
Pięknie przeżył swój Złoty Jubileusz ślubów zakonnych. Trzy razy odbył pielgrzymkę do Rzymu, jeden raz do Lourdes. Marzeniem jego było nawiedzić Ziemię Świętą. I to marzenie się spełniło. Choć powoli opadał z sił, nie przestawał być czynnym. Pracował do ostatniej chwili.
19 stycznia zachorował na żołądek. Mimo bólu, był na wieczornym nabożeństwie w kaplicy. Następnego dnia, kiedy wieczorem udałem się do niego, by mu oznajmić, że wyjeżdżam do rodziny i wracam za tydzień, odpowiedział mi ze smętnym uśmiechem: może ja w środę umrę? Zmarł dzień wcześniej, bo we wtorek 24 stycznia. 22 stycznia zasłabł nagle. Wezwany lekarz polecił go natychmiast przewieźć do szpitala. Mimo starań, i to usilnych, najlepszych lekarzy, w trakcie badania, nastąpił zgon. Stwierdzono tylko silną cukrzycę i zawał serca. Pięć dni przedtem ukończył 76 lat życia, w tym 54 lata życia w Towarzystwie Chrystusowym.
Piękny miał pogrzeb. Przybyła licznie jego rodzina. Mszę św. żałobną odprawił ks. biskup Stanisław Stefanek. Homilię wygłosił ks. dr Czesław Kamiński. Podkreślił w niej wielkie zasługi brata Konstantego w dziele rozwoju Towarzystwa. We Mszy św. uczestniczyło ponad 50 kapłanów, wielu spoza Towarzystwa i znaczą liczba osób świeckich, którzy go tak dobrze znali, jako klienci księgarni. Nad otwartą mogiłą przemówił przełożony generalny ks. Edward Szymanek. Jego przemówienie było już tylko pożegnaniem. Na spuszczoną do grobu trumnę posypały się grudki ziemi. Z niejednych oczu polały się łzy. Odszedł jeden z tych, który całe 54 lata dzielił na pracę i modlitwę. Zwłaszcza na modlitwę kładł wielki nacisk i choć utrudzony ponad miarę, nie zaniedbał żadnego z ćwiczeń duchownych. Zachodzące słońce jasnymi promieniami ozłociło jego mogiłę. Chwila zadumy i ostatnie spojrzenie na świeżo usypaną mogiłę. On już nie widział tych słonecznych promieni, bo inna już mu świeciła światłość. Ciało spoczęło w łonie matki ziemi, a dusza poszła po nagrodę do Pana.
br. Wacław Chromiński TChr