Po długich i ciężkich cierpieniach zmarł w dniu 24 kwietnia 1993 r. w Częstochowie ks. Antoni Rein. Antoni Rein, syn Filipa i Ewy z d. Lewicka, urodził się 6 lipca 1918 r. w miejscowości Józefów, powiat mielecki. W tymże miesiącu otrzymał sakrament chrztu w rodzinnej parafii Jaślany. Sakrament bierzmowania otrzymał z rąk ks. bpa Liskowskiego w roku 1935. Pochodził z niezamożnej rodziny włościańskiej, więc rodziców nie było stać, by Antoniemu dać średnie wykształcenie, choć do nauki bardzo się garnął. Na skromnym gospodarstwie trzeba było się solidnie napracować, by się wyżywić, był bowiem najstarszy z rodzeństwa i być może, że ciężar utrzymania licznego rodzeństwa spadał na jego barki. Jedynym dniem odpoczynku była niedziela i święta kościelne, kiedy to mógł pójść do odległego o 2 km kościoła parafialnego w Jaślanach, by tam się wymodlić za cały tydzień, by nieco wypocząć i z rozpoczynającym się tygodniem na nowo brać do pracy. Na pewno marzyło mu się, by zostać kapłanem. Tylko skąd wziąć pieniądze na kształcenie, a lata biegły. Kiedy rodzeństwo dorosło, pomyślał Antoni i o sobie. Miał już 30 lat, kiedy za radą proboszcza złożył wniosek o przyjęcie do Towarzystwa w charakterze brata zakonnego. Wkrótce został przyjęty. Kanoniczny nowicjat rozpoczął w marcu 1950 roku. Gorliwy, konsekwentny w swoich poczynaniach, był prawdziwym wzorem dla młodszych wiekiem braci nowicjuszy. - 19 marca 1951 r. został dopuszczony do I profesji zakonnej. Nigdy nie szukał dla siebie lepszej czy lżejszej roboty. Był posłuszny i to posłuszeństwo było dominantą jego życia zakonnego, 1 czerwca 1951 r. został skierowany do Ziębic. Tu znalazł swoje pole pracy.
W Ziębicach było Niższe Seminarium, ponad stu młodych ludzi. Przy seminarium było duże gospodarstwo rolne, hodowla trzody chlewnej i bydła. Ta praca bardzo odpowiadała bratu Antoniemu. Mimo nawału pracy nie zaniedbywał żadnego nabożeństwa, wspólnych modlitw zakonnych, uczestniczenia we Mszy św. I nie tylko. Przy ziębickim kościółku było piękne oratorium. I tam często można było spotkać brata Antoniego. Po ciężkiej pracy dobrze było tam pójść i pomodlić się. Pracy przybywało, bo księża z sąsiednich parafii chętnie oddawali swoje beneficja w dzierżawę Towarzyszu. Więc brat Antoni poza pracą w gospodarstwie w chlewni i oborze chętnie jechał w pole z bratem Henrykiem Kowalskim. Tam siali, orali, sadzili buraki cukrowe, buraki czerwone, kapustę. Wiedzieli bowiem obaj, ile to trzeba było tych rolnych płodów, by wyżywić tak liczną grupę młodych ludzi. Niedługo trwała ta ziębicka sielanka,. w lipcu 1952 r. władze państwowe zlikwidowały Niższe Seminarium. Przemocą odebrano z tak wielkim kosztem odnowiony dawny szpital ss. Elżbietanek. Liczna grupa księży, zwłaszcza profesorów opuściła Ziębice, rozjechali się też chłopcy. Zostało tylko tylu domowników, ile wymagała konieczność. Brat Antoni wrócił do Poznania. I tu najmilszym zajęciem była praca w ogrodzie i w gospodarstwie. Tu już było Wyższe Seminarium, a brat Antoni, że ciekaw był wszystkiego, szybko nawiązał kontakt z klerykami. Ci zaś polubili go i chętnie dzielili się swymi wiadomościami zdobytymi na wykładach. I być może, że w tym czasie zakorzeniło się w umyśle brata Antoniego nowe pragnienie: zostać kapłanem. Po dwóch latach pobytu w Poznaniu przełożeni wysłali go ponownie do Ziębic. Hodowla trzody i bydła znacznie się zmniejszyła, zrezygnowano też z dzierżawy ziemi należącej do sąsiednich parafii. Kiedy zbliżał się czas złożenia profesji dozgonnej, brat Antoni prosił, by mu pozwolono złożyć ją na trzy lata. Wtedy to brat Antoni ujawnił przyczyny złożenia ślubów na 3 lata. „Chcę ukończyć szkołę średnią, by wstąpić do Wyższego Seminarium i zostać kapłanem". Wyżsi przełożeni byli tym zaskoczeni, bo podobne rzeczy działy się w innych zgromadzeniach zakonnych; mieli tylko wątpliwości, czy ze względu na wiek (39 lat) podoła tak nadmiernym wysiłkom umysłowym, zalecali, by zwrócił się do Ks. Prymasa. Ks. Prymas Stefan kard. Wyszyński wyraził zgodę. I tak brat Antoni, chwilowo wyłączony z członkostwa Towarzystwa zabrał się gorliwie do nauki w szkole średniej. Dojeżdżał Ząbkowic Śląskich, gdzie w liceum dla pracujących po czterech latach wkuwania, otrzymał maturę. Był jednocześnie katechetą, bo trzeba było z czegoś się utrzymywać i nie żyć na bezpłatnym garnuszku I tak jego najśmielsze marzenia, dotąd tak głęboko ukrywane, zaczęły się spełniać. Krótki, bo jednomiesięczny nowicjat i już Antoni nie brat, ale kleryk, po złożeniu profesji na jeden rok, rozpoczął studia w Poznaniu, we wrześniu 1960 roku, mając 42 lata. Kleryk Antoni nie odznaczał się wielkimi zdolnościami. Miał tylko w sobie niezłomną wolę: zostać kapłanem i to kapłanem według Serca Bożego. Jego kontakty z Jezusem Eucharystycznym nie ograniczały się do wspólnych rozmyślań, uczestniczenia we Mszy św., południowej adoracji i wieczornego nabożeństwa. Nie, on do kaplicy zaglądał częściej i tu, sam na sam z Bogiem, dopraszał się pomocy w realizowaniu swoich dążeń: być dobrym kapłanem. Cenił sobie ponadto pracę fizyczną i ilekroć czas na to pozwalał, można go było spotkać z łopatą w ogrodzie, czy z widłami w oborze. Tak minęło sześć lat studiów kleryckich. 4 czerwca 1966 r. otrzymał święcenia kapłańskie z rąk ks. bpa Franciszka Jedwabskiego. Jak głęboko przeżywał ten dzień, kiedy jego plany i zamierzenia się urzeczywistniły, wiedział tylko sam Pan Bóg i on. 1 sierpnia 1966 r. został mianowany przez Przełożonego Generalnego rektorem kościoła Matki Bożej Śnieżnej w Międzygórzu. Do pracy zabrał się z ogromną gorliwością. Piękny kościół Matki Boskiej Śnieżnej na Górze Iglicznej, przez pewien czas nie używany, a więc i nieco zaniedbany, odzyskał dawną świeżość. Podobnie budynki mieszkalne, z których usunął dzikich lokatorów, zostały odnowione. Ksiądz Antoni był samowystarczalny. Poza chlebem i mlekiem, po które musiał schodzić do Międzygórza, miał wszystko własne. Chował drób, króliki, sam sobie gotował, sam prał własną bieliznę, a gdy była uszkodzona, potrafił ją naprawić czy pocerować. Każdy pieniądz był u niego w cenie. Nie był skąpigroszem, tylko każdy zebrany czy darowany grosz wysyłał do Poznania. Życie jego było prawdziwie spartańskie. „Byle sutanna była cała i nie brudna i jakie takie trzewiki. a reszta to nieważne" - mawiał. W czasie pobytu w Międzygórzu ks. Antoni poważnie zachorował. Za radą lekarza wyjechał do sanatorium w Kamiennej Górze na leczenie. Tylko rok był rektorem kościoła Matki Boskiej Śnieżnej. Prawie rok trwało jego leczenie w sanatorium, 1 lipca 1972 r. został skierowany do pracy w Gryficach. Ks. Rut, który znał go dobrze, przydzielił mu 2 kościoły filialne, pozostawiając wolną rękę działania. Ks. Antoni z całą gorliwością zabrał się do pracy. Nie zdarzyło się, by czego zaniedbał. Niezależnie od pogody, punktualnie jechał do swoich parafii, bo tak je nazwał. Spowiadał, chrzcił dzieci, katechizował. Nieraz głodny wracał do domu, bo choć był zapraszany na posiłki, niechętnie z nich korzystał. Ludzie bardzo go polubili. Chętnie słuchał ich żalów, skarg, niepowodzeń i sukcesów, wszystkim służył dobra radą. Sam pochodząc z rodziny wieśniaczej, doskonale znał wszystkie problemy ludzi wiejskich, umiał je rozwiązywać i wszystkim starał się pomóc, 1 września 1973 r. został przeniesiony do Pyrzyc. Pyrzyce, podobnie jak Gryfice miały wiele kościołów filialnych. Praca ks. wikariusza Reina niczym nie różniła się od tej, jaka spełniał w Gryficach. Niedzielne dojazdy do przydzielonych mu kościołów ze Mszą św., a w dzień powszedni katechizacja. Trwało tak prawie cztery lata. 3 sierpnia 1977 r. otrzymuje nominację na proboszcza w Kozielicach. Niezależny już od nikogo gorliwie zajął się parafią i jej mieszkańcami. Obowiązki proboszcza w Kozielicach pełnił przez ponad 12 lat. Niestety, wszystko bowiem ma swoje granice. Przełożeni troszcząc się o jego zdrowie, skierowali go do nowo nabytego domu w Częstochowie, gdzie przełożonym jest ks. Karol Kopacz.
Ks. Antoni bardzo się ucieszył z tego przeniesienia. Będę blisko Matki Boskiej Częstochowskiej, którą tak kocham... Szybko zaprzyjaźnił się z oo. paulinami, a oni poznawszy w nim szczerą duszę kapłańską, polubili go: nawet chętnie korzystali z jego pomocy w słuchaniu spowiedzi. W wolnych chwilach zajmował się porządkowaniem ogrodu i sadu, gdzie z powodu zaniedbania przez poprzedniego właściciela posesji, niemal wszystkie drzewa owocowe zdziczały. Ks. Antoni chwytał za siekierę i łopatę i z całym zapałem brał się do usuwania tych drzew i krzewów, z których nie było żadnego pożytku. Często ze zmęczenia przerywał pracę i spoglądał na widniejącą w oddali wieżę jasnogórskiego kościoła. Ze smutkiem stwierdzał, że choć ma dopiero 71 lat, to czuje się już tak słaby, tak wyzbyty z sił. Poczuł się jeszcze gorzej, kiedy miał wypadek samochodowy. Wiele miesięcy spędził w szpitalu. Lekarze stwierdzili, że i serce ma chore, że winien zaniechać poważniejszych wysiłków fizycznych. Był to dla niego cios. Tak chciał być użytecznym, tak chciałby wszystkim pomagać, niestety... W wielu wypadkach choroba, jeśli jest nieuleczalna, bywa też bezwzględna, brutalna. Ks. Antoni cierpiał, choć nigdy się nie skarżył. W ostatnim liście do Przełożonego Generalnego pisał, że nie może przyjechać do Poznania, bo jest tak chory i prosił Przełożonego, by o jego chorobie nikomu nie mówił. Czuł zbliżający się koniec i na rozstanie się z tym światem był przygotowany, bez lęku i trwogi 24 kwietnia przyszedł telegram z Częstochowy, że we wczesnych godzinach rannych zmarł ks. Antoni. W Domu Poznańskim zapanowała atmosfera powagi. Udaliśmy się wszyscy do kaplicy, by w intencji Zmarłego odmówić cząstkę różańca św. Rozesłano telegramy do wszystkich placówek Towarzystwa w kraju i do domów prowincjalnych za granicą z zawiadomieniem o zgonie ks. Antoniego i terminie jego pogrzebu. 27 kwietnia, w godzinach popołudniowych odbył się pogrzeb śp. ks. Antoniego na cmentarzu Miłostowo w Poznaniu. Udział wiernych w pogrzebie był bardzo liczny, bo powiększony przez duża grupę parafian z Kozielic, którzy przyjechali do Poznania, by pożegnać swojego Proboszcza, który przez 12 lat był ich duszpasterzem, ojcem duchownym, prostował często zawiłe ścieżki ich życia. 44 lata życia zakonnego, 27 lat kapłaństwa, kapłaństwa według Serca Bożego, bo takie bez skazy, to ogromny szmat czasu. Nic w nim nie było straconego. A u bram niebieskich usłyszał słowa Pana: „Pójdź, sługo wierny...".
br. Wacław Chromiński TChr