ks. Józef Wojda SChr
(*01.01.1930 - +06.02.2021)
W sobotę 6 lutego 2021 r. Pan Życia i Śmierci powołał do Siebie jednego z niezłomnych i niestrudzonych misjonarzy i duszpasterzy polonijnych, który w grudniu 2020 r., po pogrzebie swojego kolegi kursowego śp. ks. Jana Kaluty, powiedział mi: Zostało już nas tylko dwóch: ks. Jan Pranke i ja – czas, aby się żegnać. Jego bogaty życiorys, długoletniego duszpasterza polonijnego i misyjnego, mógłby stanowić scenariusz filmu o życiu misjonarza i pracy misyjnej.
Ks. Józef Wojda urodził się 1 stycznia 1930 r. w Zasłońcu, w gminie Łopuszno, w powiecie i województwie kieleckim. Był synem Franciszka i Bronisławy, z domu Słowińska. Został ochrzczony 6 stycznia 1930 r. w rodzinnej parafii pw. Podwyższenia Krzyża Świętego w Łopusznie. W tej parafii przyjął, po przygotowaniu, sakrament pokuty oraz pierwszej Komunii Świętej i tam też 14 września 1940 r. przyjął sakrament bierzmowania. Do szkoły podstawowej uczęszczał w Łopusznie, a w czasie wojny uczył się na tajnych kompletach. Wtedy też poznał pierwszy obcy język – język niemiecki, który później przydał mu się w nawiązywaniu kontaktów w pracy duszpasterskiej. Po wojnie kontynuował edukację w Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącym im. św. Stanisława Kostki w Kielcach.
7 sierpnia 1949 r. napisał podanie do Towarzystwa Chrystusowego dla Wychodźców – Seminarium Zagranicznego w Poznaniu, w którym zamieścił m.in. następujące słowa: „Uprzejmie proszę o przyjęcie mnie do zgromadzenia zakonnego Towarzystwa Chrystusowego dla Wychodźców, ponieważ głos wewnętrzny mówi mi, bym wstąpił w szeregi kapłańskie”. Trzy tygodnie później, 29 sierpnia 1949 r., przekroczył klasztorną furtę ziębickiego domu Towarzystwa Chrystusowego i po krótkim aspirandacie 7 września 1949 r. rozpoczął kanoniczny nowicjat. Po jego ukończeniu 8 września 1950 r. w Ziębicach złożył swoją pierwszą profesję zakonną.
Zaraz też, we wrześniu 1950 r., w Wyższym Seminarium Towarzystwa Chrystusowego w Poznaniu podjął studia filozoficzne, które ukończył po dwóch latach, 31 maja 1952 r., złożeniem egzaminu końcowego philosophicum. Następnie w tymże seminarium przez kolejne cztery lata studiował teologię. Studia teologiczne zwieńczył końcowymi egzaminami (rigorosa) 29 kwietnia 1955 r. oraz 22 marca 1956 r. W czasie nauki w seminarium ponawiał w Poznaniu śluby zakonne: II profesję złożył 8 września 1951 r., a III – 8 września 1952 r. Profesję dozgonną złożył również w Poznaniu 8 września 1953 r. na ręce ówczesnego przełożonego generalnego Towarzystwa Chrystusowego ks. Ignacego Posadzego, do którego w podaniu napisał: „Uprzejmie proszę Przewielebnego Przełożonego Generalnego Towarzystwa Chrystusowego dla Wychodźców o dopuszczenie mnie do profesji wieczystej. W czasie bowiem mojej profesji czasowej poznałem – o ile moja ułomność ludzka na to pozwala – że Wolą Bożą i gorącym pragnieniem moim jest, bym cel swojego życia osiągnął jako kapłan-zakonnik w Towarzystwie Chrystusowym”. W tym samym okresie został wprowadzony w posługi kapłańskie oraz przyjął wyższe święcenia kapłańskie: obrzęd tonsury przyjął 16 listopada 1952 r. z rąk bpa Franciszka Jedwabskiego w Poznaniu, ostiariat i lektorat – 8 marca 1953 r. z rąk abpa Walentego Dymka, egzorcystat i akolitat – 8 listopada 1953 r. również z rąk abpa Walentego Dymka. Święceń subdiakonatu udzielił mu 26 maja 1955 r. bp Herbert Bednorz, a diakonatu – 29 maja 1955 r. bp Lucjan Bernacki. Wszystkie święcenia odbyły się w Poznaniu. W podaniu do przełożonego generalnego ks. Ignacego Posadzego z prośbą o dopuszczenie do święceń kapłańskich, napisał: „Idąc za głosem Bożym, przystępuję do święceń prezbiteratu, biorąc na siebie wszystkie obowiązki wynikające ze święceń”. 15 kwietnia 1956 r. w Poznaniu przyjął z rąk abpa Walentego Dymka, arcybiskupa poznańskiego, święcenia kapłańskie.
Po święceniach kapłańskich oraz prymicjach najpierw na kilka miesięcy został skierowany na Pomorze Zachodnie do pomocy duszpasterskiej w parafiach: Dolice, Kluczewo i Poczernin. 5 stycznia 1957 r., na wniosek przełożonego generalnego ks. Ignacego Posadzego, został mianowany przez bpa Teodora Benscha, administratora apostolskiego w Gorzowie Wielkopolskim, wikariuszem współpracownikiem w parafii pw. Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Szczecinie Podjuchach. Pracował tam jedynie do końca września, ponieważ na wniosek przełożonego generalnego 1 października 1957 r. został zwolniony przez bpa Teodora Benscha z parafii oraz pracy w administraturze apostolskiej. Za tę krótką w sumie posługę otrzymał podziękowanie i błogosławieństwo na dalszą pracę duszpasterską. Powodem tego zwolnienia była możliwość wyjazdu do zagranicznej pracy duszpasterskiej, która pojawiła się po tzw. odwilży gomułkowskiej. Wyjazd nie nastąpił od razu, więc ks. Józef, przygotowując się do wyjazdu zagranicznego, pomagał jeszcze w parafiach Pomorza Zachodniego: w Dobrzanach, Golczewie, Maszewie i Tetyniu.
Pierwsze pokolenie chrystusowców wychowało się na lekturze książki Drogą Pielgrzymów, napisanej przez ks. Ignacego Posadzego i opisującej jego odwiedziny na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku w Brazylii i Argentynie, których dokonał z polecenia kard. Augusta Hlonda, prymasa Polski, protektora polskiej emigracji i założyciela zgromadzenia. Dlatego też ks. Ignacy Posadzy, jako przełożony generalny, gdy nadarzyła się okazja i możliwość wyjazdu zagranicznego, pierwszych chrystusowców skierował do Brazylii. Byli to księża: Czesław Czartoryski, Stanisław Nowak, Zygmunt Supieta oraz właśnie Józef Wojda. Po załatwieniu formalności paszportowych i wizowych jako pierwszy 2 styczna 1958 r. przypłynął do portu w Rio de Janeiro ks. Czesław Czartoryski, 2 lutego przybyli księża Stanisław Nowak i Zygmunt Supieta, a ks. Józef Wojda przypłynął 10 kwietnia. Podróż odbył statkiem transoceanicznym „Augustus”, a swoje wrażenia z podróży opisał w liście do przełożonego generalnego, który został zamieszczony w „Biuletynie Towarzystwa Chrystusowego”. Jego umiejętności związane z dosyć szybkim opanowywaniem języków obcych pozwalały mu już na statku na zawieranie nowych znajomości.
Ks. Józef, po przybyciu do Brazylii, podjął intensywną naukę języka portugalskiego, a swoją pracę duszpasterską rozpoczął już 11 kwietnia 1958 r. w Rasende u polskiego prałata, ks. Ludwika Stanka: miał ochrzcić trzy Brazylijki. Po dwutygodniowym pobycie w Rasende powrócił do Rio de Janeiro, gdzie rozpoczął odwiedzanie polskich rodzin oraz przeprowadził rekolekcje dla młodzieży polskiej. Pod koniec czerwca 1958 r. wyjechał na południe Brazylii, do stanu Rio Grande do Sul, gdzie chrystusowcy przejęli pierwsze parafie w Dom Feliciano oraz w Guarani das Missões. W obu ks. Józef posługiwał jako wikariusz, najpierw w Guarani, a po pół roku w Dom Feliciano. Do tych parafii należało jeszcze kilkadziesiąt kaplic filialnych, do których dojeżdżał różnymi środkami lokomocji, zwłaszcza konno. Po dwóch latach, w marcu 1960 r., został mianowany administratorem parafii pw. Matki Boskiej Częstochowskiej w Dom Feliciano, RS, gdzie wcześniej posługiwał jako wikariusz. Po upływie kilkunastu miesięcy 5 lutego 1961 r. został mianowany administratorem i proboszczem parafii pw. św. Anny w Carlos Gomes, RS. W tej parafii, na której terenie znajdowało się jeszcze kilkanaście kaplic i w której do polskiego pochodzenia przyznawało się ponad 95% społeczności, ks. Józef rozwinął nie tylko działalność duszpasterską, ale także kulturalną i społeczną. Prowadził kursy formacji religijnej dla dorosłych oraz dla młodzieży. W liście do przełożonego generalnego ks. Wojciecha Kani z 26 czerwca 1972 r. pisał, że w parafii powstało gimnazjum, rozpoczęto budowę szpitala, a na organizowany zlot młodzieżowy przybyło ponad 700 osób, a na koniec dodał: „moje serce wyrywa się do najbiedniejszych”. Owocem tej pracy było podniesienie poziomu życia parafian oraz wybudowanie nowego, monumentalnego kościoła, będącego „polską wizytówką” w całym powiecie. Przebywając w 1973 r. w Polsce, w rozmowie z przełożonym generalnym wyznał, że spełnił już swoją misję w Brazylii, i prosił o wyznaczenie kolejnego celu misyjnego i polonijnego, zgodnego z celem wspólnoty zakonnej i swojego powołania. Myślał nawet o wysłaniu go do pracy misyjnej w Afryce, jednak decyzję o wyjeździe pozostawił przełożonemu i zgodnie z nią, pozostał w Brazylii jeszcze przez rok, i kontynuował podjętą tam posługę duszpasterską i społeczną. W parafii w Carlos Gomes pracował do 1974 r. i w tym samym roku zakończył swoją działalność polonijną i duszpasterską w Brazylii.
W lutym 1974 r. przełożony generalny skierował ks. Józefa do New Bedford MA w USA, gdzie na prośbę miejscowego biskupa podjął się pracy duszpasterskiej wśród mieszkających tam Portugalczyków. Ta posługa pozwoliła poznać lepiej poznać i przyswoić język angielski, który przydał się w kolejnych etapach duszpasterskiej i misyjnej posługi ks. Józefa. Otrzymał wizę pobytową w USA tylko na jeden rok i dlatego po upływie tego czasu zmuszony był zakończyć tam podjętą działalność. Okazało się to jednak opatrznościowe, bo w 1975 r. do odbywającego wizytację kanoniczną w wiceprowincji australijskiej przełożonego generalnego ks. Wojciecha Kani zwrócił się tamtejszy przełożony ks. Zbigniew Pajdak z prośbą o przysłanie następnego, starszego kapłana z doświadczeniem w pracy polonijnej. Zatem ks. Józef, któremu kończyła się wiza amerykańska, był idealnym kandydatem do nowej pracy w Australii, do której też został skierowany.
Po załatwieniu wszystkich formalności wizowych ks. Józef w listopadzie 1975 r. przybył do Australii i został skierowany do Newborough, Wiktoria, gdzie zastąpił ks. Bernarda Bednarza. Obowiązki duszpasterskie w Australii mocno odbiegały od dotychczasowej, często samodzielnej, pracy duszpasterskiej, albowiem we wszystkich poczynaniach uzależniony był od australijskiego proboszcza. Mimo wszystko do polskiej wspólnoty w Gippsland wniósł wiele ożywienia oraz zwyczajów przywiezionych z Brazylii. W Wielki Czwartek 1976 r., kiedy obchodził 20-lecie święceń kapłańskich, zorganizował inscenizację ostatniej wieczerzy z udziałem miejscowych artystów.
Niestety nie mógł wykazać się bardziej swoją twórczą inwencją duszpasterską, a skazany na bezczynność w „wymierającej” parafii, nawiązał kontakt z byłym chrystusowcem, księdzem pracującym na misjach w Wybrzeżu Kości Słoniowej w Afryce, który informował go o wielkich potrzebach misyjnych w tym kraju. Ks. Józef w liście do przełożonego generalnego mocno podkreślał, że wstąpił do zgromadzenia czynnego, służącego Polakom oraz innym potrzebujących tej opieki, a nie do zgromadzenia kontemplacyjnego. 25 października 1976 r. skierował pismo do przełożonego generalnego ks. Czesława Kamińskiego z prośbą o przyznanie kilkuletniego urlopu. W odpowiedzi ks. Generał napisał, że wiążące decyzje zapadną w styczniu 1977 r., gdy on rozpocznie wizytację prowincji australijskiej. Decyzja okazała się być pozytywną i ks. Józef wraz ze swoim bratem, ks. Edmundem, również kapłanem-chrystusowcem, po uzyskaniu wiz afrykańskich w maju 1977 r. wyjechali do Afryki i przybyli do Wybrzeża Kości Słoniowej, gdzie od bpa Emile’a Durrheimera SMA, ordynariusza diecezji Katiola, otrzymali potrzebne jurysdykcje kościelne. Mimo propozycji z innych krajów misyjnych w Afryce, ks. Edmund powrócił do kraju, a ks. Józef pracował tam do lipca 1978 r. Wyjechał wtedy do Francji, gdzie uzyskał pozwolenie Przełożonego Generalnego na pracę duszpasterską wśród Polaków w Afryce Północnej.
Wyjechawszy w grudniu 1978 r. z Francji, przybył do Rabatu, stolicy Maroka, gdzie na prośbę arcybiskupa w Rabacie, abpa Jeana Chabberta OFM, objął duszpasterstwo misyjne i polonijne. Rozbudował tam duszpasterstwo polonijne w Rabacie i Casablance, a w 1981 r. przełożony generalny ks. Czesław Kamiński przysłał mu do pomocy Współbrata, rodzonego brata – ks. Edmunda. Przełożony zamierzał przyjechać tam sam, zapoznać się z problemami tamtejszych emigrantów oraz przeprowadzić wizytację kanoniczną. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce w grudniu 1981 r. pokrzyżowało jednak wiele spraw, na przykład zaistniała konieczność przełożenia kapituły generalnej zgromadzenia o rok. Po pięciu latach owocnej pracy w Maroku, w czasie swojego urlopie w ojczyźnie, napisał do nowego przełożonego generalnego ks. Edwarda Szymanka pismo z prośbą o wysłanie do Maroka, nowego księdza. Deklarował w nim również, że wprowadziłby tego kapłana w tamtejszą pracę duszpasterską, a sam byłby do dyspozycji – gotowy podjąć kolejne obowiązki duszpasterskie np. w Iraku. Nadal jednak gorliwie posługiwał w Maroku, dokąd przyjeżdżali nowi emigranci stanu wojennego.
W lutym 1986 r. otrzymał pismo przełożonego generalnego ks. Edwarda Szymanka, w którym został poinformowany o nagłej śmierci posługującego w Iraku ks. Stanisława Ułaszkiewicza, wraz z propozycją, a zarazem poleceniem wyjazdu tego kraju. Ks. Józef szybko załatwił wszystkie sprawy wizowe i już 30 marca 1986 r. przyleciał do Bagdadu. Polska firma Dromex pracowała tam przy budowie dróg i autostrad, a pracujący w niej Polacy potrzebowali kapłana w tym muzułmańskim kraju. Do przełożonego generalnego pisał, że odprawiał w niedziele nawet po dwie i cztery Msze Święte, a w Wielkim Tygodniu wyspowiadał ponad 700 osób. Wobec takich potrzeb duszpasterskich prosił o przysłanie młodszych księży, a sam wyraził gotowość do podjęcia pracy w innym kraju lub w Polsce. Ks. Józef podjął się też próby wyjaśnienia sprawy śmierci ks. Stanisława Ułaszkiewicza, który zginął w dziwnych, niejasnych do dziś okolicznościach. W czerwcu 1989 r. przełożony generalny ks. Edward Szymanek wyjechał do Iraku, aby zapoznać się z sytuacją duszpasterską w tym kraju. Odwiedził też grób ks. Stanisława Ułaszkiewicza, który został pochowany w katedrze w Bagdadzie. Ks. Józef pracował w Iraku do 1989 r. i po przekazaniu swojemu następcy wskazówek oraz obowiązków powrócił do Polski. Ówczesny wikariusz generalny ks. Bernard Kołodziej od września 1989 r. skierował ks. Józefa tymczasowo do pracy duszpasterskiej w Stargardzie Szczecińskim.
W 1990 r. zaistniała możliwość przejęcia duszpasterstwa polskiego w Budapeszcie przy polskim kościele pw. NMP Wspomożycielki Wiernych, poświęconym w 1930 r. przez kard. Augusta Hlonda, założyciela zgromadzenia, albowiem z prośbą o przysłanie do Budapesztu księdza zwrócił się ks. Jerzy Pawlik, koordynator duszpasterstwa polskiego w krajach tzw. demokracji ludowej. Ks. Józef, poproszony przez wikariusza generalnego ks. Bernarda Kołodzieja, zdecydował się na wyjazd do stolicy Węgier i od września 1990 r. podjął obowiązki duszpasterskie przy polskim kościele. Znajomość języków pozwoliła mu na nawiązywanie nowych kontaktów, a sam zaczął poznawać trudny język węgierski oraz kontynuować prace remontowe przy kościele. Dzięki jego staraniom doszło do erygowania polskiej parafii personalnej. Stało się to 17 listopada 1991 r., a dekret erekcyjny podpisał prymas Węgier kard. László Pacifik Paskai OFM, arcybiskup ostrzyhomsko-budapeszteński. W Budapeszcie ks. Józef pracował do końca września 1992 r., kiedy to wrócił do Polski.
15 listopada 1992 r. rozpoczął się nowy etap w życiu ks. Józefa. Na prośbę przełożonych Zgromadzenia Sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego został mianowany przez metropolitę poznańskiego abpa Jerzego Strobę kapelanem sióstr w ich domu w Sokolnikach Wielkich, leżącym na terenie parafii Narodzenia NMP w Kaźmierzu. Był to jednak tylko kilkumiesięczny epizod, ponieważ ks. Józef, ciągle „czynny misjonarz”, przy kaplicy sióstr rozwijał również pracę duszpasterską, służąc mieszkańcom wioski. Powodowało to nieporozumienia pomiędzy kapelanem, a przełożoną sióstr, która chciała ograniczyć posługę kapelańską tylko do samych sióstr, a pominąć okolicznych mieszkańców. Wobec takich odmiennych stanowisk ks. Józef w kwietniu 1993 r. zakończył posługę kapelańską.
Jego misjonarski zapał nie gasł, wręcz przeciwnie: był wciąż żywy i jakby rozpalał się jeszcze bardziej, gdyż wiosną 1993 r. zgłosił gotowość wyjazdu do pracy duszpasterskiej na Białoruś. 25 czerwca 1993 r. otrzymał pismo prymasa Polski kard. Józefa Glempa dotyczące tej pracy, w którym było napisane m.in.: „Jesteś oddany do dyspozycji
J.E. ks. Abpa Kazimierza Świątka, ordynariusza mińsko-mohylewskiego, na okres trzech lat… Będziesz z równą gorliwością służył wiernym używającym języka polskiego, jak też białoruskiego czy jakiegokolwiek innego, który postarasz się poznać stosownie do potrzeby”. Jeszcze w tym samym miesiącu został mianowany przez abpa Kazimierza Świątka duszpasterzem w Hancewiczach. W tej miejscowości kościół katolicki został rozebrany po wojnie i na jego miejscu wybudowano dom kultury. Pełen nowych inicjatyw duszpasterskich ks. Józef rozpoczął posługiwanie w niewielkim pokoju prywatnego domu, lecz dosyć szybko postarał się u miejscowych władz o zakup placu pod budowę kościoła, a potrzebne fundusze na budowę świątyni uzyskiwał z wszelkich możliwych źródeł. Organizował i rozbudował na miejscu nie tylko życie religijne, ale i socjalne, organizując m.in. dla miejscowych dzieci wakacje w Polsce.
31 maja 1994 r., w dzień parafialnego odpustu ku czci Nawiedzenia NMP, abp Kazimierz Świątek na kupionym i poświęconym placu odprawił polową Mszę Świętą, po której wręczył ks. Józefowi nominację na proboszcza w Hancewiczach oraz w Łunińcu i Mikaszewiczach. Teren duszpasterskiej posługi był bardzo rozległy i obejmował dwa powiaty: z Hancewicz do Łunińca było 75 km, a do Mikaszewicz kolejne 50 km. Do tych miejscowości ks. Józef początkowo dojeżdżał pociągiem, dlatego do obsługi tak wielkiego terenu prosił o wyznaczenie mu do pomocy jeszcze jednego księdza, ale ochotników na wyjazd brakowało. Budowa kościoła w Hancewiczach szybko postępowała naprzód, toteż ks. Józef zaczął wtedy zabiegać o możliwość budowy kościoła w Mikaszewiczach. 30 sierpnia 1999 r. kard. Kazimierz Świątek dokonał poświęcenia nowo wybudowanego kościoła w Hancewiczach, wraz z plebanią oraz zapleczem gospodarskim. Trzy lata później, w 2002 r., kard. Świątek ulżył pracy ks. Józefowi i mianował nowego proboszcza do Łunińca oraz Mikaszewicz.
15 kwietnia 2006 r. ks. Józef uroczyście obchodził w Hancewiczach złoty jubileusz kapłaństwa. Ówczesny przełożony generalny ks. Tadeusz Winnicki skierował do jubilata specjalne pismo, pisząc m.in.: „Z głębi serca, imieniem całego Towarzystwa, dziękuję za długoletnią posługę misjonarską, najpierw w Brazylii, gdzie Czcigodny Ksiądz Jubilat jako pionier misjonarzy Towarzystwa Chrystusowego przemierzał ziemię brazylijską i w jakże trudnych warunkach głosił Dobrą Nowinę o Królestwie Bożym i budował Kościół Chrystusowy, ten w duszach ludzkich i ten materialny, czego świadectwem jest przepiękna świątynia w Carlos Gomes, a która na zawsze będzie znakiem pracy chrystusowców na tamtym kontynencie. Dziękuję serdecznie za pracę w Australii, Afryce, Azji i Stanach Zjednoczonych, a ostatnie lata na Białorusi – i tu również widzialnym pomnikiem pozostanie wybudowana świątynia i plebania. Bardzo serdecznie dziękuję Księdzu Jubilatowi za te prace, a szczególnie za przykład życia zakonnego, wierność ślubom i z taką gorliwością realizowanie zaszczytnej misji zleconej przez Opatrzność…” Na jubileuszowym obrazku ks. Józef napisał: „«Całemu światu głoście Ewangelię» – 50 lat w służbie Ewangelii: 18 lat Europa: Polska, Węgry, Białoruś; 17 lat Ameryka: Brazylia, USA; 9 lat: Afryka Maroko, Wybrzeże Kości Słoniowej; 4 lata Azja: Irak, Kuwejt; 2 lata Australia. «Tobie Panie zaufałem, nie zawstydzę się na wieki»”. (Dodać można, że to jeszcze nie były wszystkie kraje, w których pełnił posługę duszpasterską, bo w kolejnych latach doszły: Kazachstan i Ukraina).
W Hancewiczach ks. Józef pracował owocnie w sumie przez 14 lat: posługiwanie zakończył 31 sierpnia 2007 r. Za ofiarną posługę duszpasterską otrzymał specjalne podziękowanie od kard. Kazimierza Świątka, w którym kardynał zawarł słowo wdzięczności za trwały wkład w kształtowanie katolickiego oblicza wiernych w Hancewiczach, Łunincu i Mikaszewiczach, za organizacyjny zmysł, dzięki któremu „zgromadzenie […] ofiarowało parafii w Hancewiczach świątynię i plebanię wybudowanych od fundamentów, na placu zdobytym od władz miasta z dużym trudem”.
Po powrocie do kraju od września 2007 r. został skierowany przez ówczesnego wikariusza generalnego ks. Zbigniewa Rakieja w charakterze rezydenta do domu zakonnego w Częstochowie. Niestety tam ks. Józefowi brakowało czynnej pracy emigracyjnej i polonijnej, dlatego prosił przełożonych o wysłanie go jeszcze do kraju, w którym mógłby taką pracę jeszcze podjąć. Przychylając się do tej prośby, 22 kwietnia 2008 r. kolejny wikariusz generalny ks. Krzysztof Grzelak skierował ks. Józefa czasowo do pomocy duszpasterskiej do Czkałowa w Kazachstanie. Krótko po przylocie, bo już 5 maja 2008 r., napisał podziękowanie za ten wyjazd, pozwalający mu służyć żyjącym jeszcze polskim zesłańcom. Pracował tam przez rok, do czerwca 2009 r. Po powrocie do kraju poprosił o wysłanie do kolejnego kraju, by mógł służyć duszpasterską pomocą. Tym razem wybór padł na Ukrainę i 1 grudnia 2009 r. wyjechał do Kamieńca Podolskiego, gdzie posługiwał do 2012 r. Potem pomagał jeszcze w Mikołajowie, skąd w lutym 2013 r. powrócił do Polski. Duszpasterskie placówki na Ukrainie były ostatnimi placówkami poza granicami Polski, zatem jubileuszowy obrazek można by uzupełnić o dwa kolejne kraje – jeden europejski i jeden azjatycki.
Po powrocie z Ukrainy zamieszkał w domu zakonnym w Częstochowie, skąd wyjeżdżał jeszcze do duszpasterskiej pomocy: posługiwał krótko jako kapelan sióstr misjonarek Chrystusa Króla w Poznaniu-Morasku oraz w parafii we Władysławowie (szczególnie wiosną i latem). W 2016 r. we Władysławowie obchodził swój diamentowy jubileusz kapłaństwa. Otrzymał wówczas specjalne podziękowanie od przełożonego generalnego ks. Ryszarda Głowackiego, w którym zostało napisane m.in.: „Jubileusz ten wyróżniony jest przez fakt, iż przypada w czasie Nadzwyczajnego Jubileuszu Roku Miłosierdzia oraz 1050. Rocznicy Chrztu Polski. Za Twoją posługę i realizację misji Towarzystwa Chrystusowego w Kościele, składam w imieniu własnym oraz całej naszej Rodziny Zakonnej serdeczne podziękowanie. Niech Chrystus, Król Wszechświata – wynagrodzi; niech hojnie udziela nadprzyrodzonych łask i darów potrzebnych w dawaniu świadectwa o Jego Miłości, o darze odkupienia, o Jego Królestwie”. W październiku 2019 r. ks. Józef został przeniesiony do domu chrystusowca-seniora w Puszczykowie, gdzie spędził aktywnie ostatnie miesiące swojego kapłańskiego i zakonnego życia. Ks. Józef Wojda SChr zmarł w sobotę 6 lutego 2021 r. w Puszczykowie. Przeżył 91 lat, w tym ponad 70 lat życia zakonnego i niemalże 65 lat życia kapłańskiego (do obchodów 65. rocznicy święceń zabrakły zaledwie dwa miesiące).
Uroczystości pogrzebowe rozpoczęły się w poniedziałek 8 lutego 2021 r. w kaplicy domu zakonnego w Puszczykowie. Mimo że pogoda była bardzo zimowa: temperatura spadła poniżej minus 10ºC stopni i obficie sypał śnieg, do Puszczykowa przybyło ponad 40 braci i księży chrystusowców z kraju (poza mieszkańcami puszczykowskiego domu byli to Współbracia z Domu Głównego, z kapelanii w Morasku oraz z placówek w Goleniowie i Potulicach), a dwóch dojechało nawet z Niemiec (z Bonn i Düsseldorfu). W puszczykowskim pożegnaniu uczestniczyła delegacja sióstr misjonarek Chrystusa Króla. Niestety atak zimy skutecznie unieruchomił nasz nowicjat oraz seminarzystów, którzy kilka dni wcześniej pojechali do domu nowicjackiego w Mórkowie na krótki odpoczynek po sesji egzaminacyjnej. Po godz. 11 przywieziono do kaplicy trumnę z ciałem śp. ks. Józefa.
O godz. 11.30 odmówiono różaniec za zmarłego kapłana. Następnie o godz. 12 została odprawiona Msza Święta, której przewodniczył przełożony domu w Puszczykowie i radny generalny ks. Zbigniew Kutnik, a koncelebrował również ks. Edmund, rodzony brat zmarłego. Okolicznościowe kazanie wygłosił ks. Bernard Kołodziej, w którym przypomniał ważniejsze dokonania śp. ks. Józefa i podkreślił, że był chrystusowcem, który pracował na wszystkich kontynentach świata. Swoje rozważanie osnuł na fragmencie Pawłowego Listu do Koryntian przedstawiał barwne i bogate posługiwanie zmarłego Współbrata. W wielu miejscach śp. ks. Józef był tym, który siał – stawiał zręby wspólnoty, w innych był pielęgnującym, ‘podlewającym’ – umacniającym wspólnotę w wierze. W wybudowanych dzięki staraniom śp. ks. Józefa monumentalnych świątyniach w Carlos Gomes w Brazylii czy w Hancewiczach na Białorusi, w tworzeniu polskiej parafii personalnej w Budapeszcie homilista ukazywał owo sianie i podlewanie, dzięki któremu można określić zmarłego jako niezłomnego misjonarza emigrantów. Kontynuując swoją myśl, ks. Bernard za św. Pawłem podkreślił, że to Bóg jest w tym wszystkim najważniejszy, bo to On udziela łaski wzrostu, bo „nic nie znaczy ten, który sieje, ani ten, który podlewa, tylko Ten, który daje wzrost – Bóg”. (por. 1 Kor 3,6-7). Po ostatnim pożegnaniu trumnę z ciałem ks. Józefa odprowadzono do karawanu, który przewiózł ją do Łopusznej – rodzinnej miejscowości ks. Józefa.
Nazajutrz, we wtorek 9 lutego, w Łopusznej uroczystości żałobne rozpoczęły się modlitwą różańcową o godz. 11.30, której poprowadził brat, ks. Edmund. W południe rozpoczęła się Msza Święta pogrzebowa, której przewodniczył ks. Zbigniew Kutnik, a koncelebrowali ją chrystusowcy: brat zmarłego ks. Edmund Wojda, ks. Wiesław Wójcik, ks. Andrzej Sołopa, ks. Leszek Kryża, ks. Paweł Melczewski, pochodzący również z Łopusznej ks. Marek Jarząbek (który wygłosił kazanie) oraz liczni księża diecezjalni na czele z miejscowym proboszczem ks. Karolem Łachem. W wygłoszonym kazaniu podkreślono jeszcze raz nieprzeciętność wszystkich dokonań w życiu ks. Józefa. Na koniec liturgii w imieniu przełożonego generalnego ks. Krzysztofa Olejnika słowo pożegnania wypowiedział ks. Kutnik, a ks. Wójcik odczytał listy kondolencyjne. Jeden z nich przysłał ordynariusz diecezji pińskiego bp Antoni Dziemianko, w którym napisał m.in. takie słowa: „Z bólem serca Kościół Diecezji Pińskiej przyjął wiadomość o odejściu z tego świata świętej pamięci księdza Józefa Wojdy SChr, Drogiego nam Kapłana, pierwszego po Drugiej wojnie Światowej wieloletniego Proboszcza i budowniczego kościoła w Parafii Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny w Hancewiczach, odnowiciela Parafii św. Józefa w Łunińcu i Parafii Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Mikaszewicach. Ksiądz Józef Wojda zostaje we wdzięcznej pamięci kapłanów, osób konsekrowanych i wiernych świeckich naszej Diecezji nie tylko jako gorliwy duszpasterz odradzający po latach komunistycznych prześladowań wspólnoty wiernych w wielu miejscowościach na rozległych terenach Polesia, ale także jako spowiednik, wychowawca młodego pokolenia kapłanów, wzór misjonarza, katechety, kapłana bez reszty oddanego służbie Bogu i Kościołowi Chrystusowemu”. Słowa podziękowań przekazała też pani dyrektor miejscowej Szkoły Podstawowej. Na koniec wszystkim obecnym podziękował brat zmarłego ks. Edmund. Liturgię pożegnalną w kościele odprawił miejscowy proboszcz, a na cmentarzu kondukt pogrzebowy prowadził ks. Wiesław Wójcik, dyrektor Instytutu Duszpasterstwa Emigracyjnego. On też poprowadził ostatnie modlitwy przy grobie.
Ks. Józef Wojda spoczął na miejscowym cmentarzu parafialnym w Łopusznie obok swojego wcześniej zmarłego brata ks. Edwarda.
DOBRY JEZU A NASZ PANIE DAJ MU WIECZNE SPOCZYWANIE!
ks. Bernard Kołodziej SChr
* * *
Do biogramu dołączamy artykuł z parafialnej strony internetowej (http://parafialopuszno.pl/historia/), który ukazał się też w lokalnym periodyku pt. „Wieści z Łopuszna” nr 3/2013.
23 września 2013 roku przyjmuję zaproszenie na niezwykłe spotkanie. Siedzę przy stole w saloniku łopuszańskiej plebanii z niezwykłym człowiekiem. Niezwykłych, choć bardzo prawdziwych słucham opowieści. Z opowieści tych wyłania się dwoje bohaterów. Jednym z nich jest ów człowiek niezwykły, z którym siedzę przy stole, ksiądz Józef Wojda, zakonnik z Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej, misjonarz.
Drugą bohaterką jest kobieta niezwykła, jego nauczycielka Natalia Żurowska-Machałowa, której nie ma już wśród żywych, ale której duch dzięki barwnym opowieściom ucznia ożywa naprawdę.
Ksiądz Józef Wojda, rocznik 1930, wspomina swoje szkolne lata, które przypadły także na czas wojny i okupacji. Przywołuje z pamięci ludzi, którzy uczyli go i wychowywali, którzy, nie ukrywa tego, zasadniczo wpłynęli na jego los. „Nie byłbym księdzem, nie byłbym tym, kim jestem, gdyby nie pani Natalia. Była świętym człowiekiem.” – mówi ksiądz Wojda. W ustach kapłana, który słów takich nie nadużywa, epitet „święty człowiek” jest największą, wyjątkową pochwałą.
Oprócz mnie opowieściom księdza przysłuchują się: pan Stanisław Machała – syn pani Natalii Żurowskiej, pan dr Piotr Starzyk, który przygotowuje publikację naukową na temat tajnego nauczania w Łopusznie, pani Jolanta Kuklińska – nauczycielka z Zespołu Szkół Ogólnokształcących nr 8 w Kielcach, patronką jej szkoły jest Natalia Żurowska-Machałowa, pani Wanda Nowak prezes Zarządu Międzygminnego Powiatu Kieleckiego ZNP – inicjatorka upamiętnienia nauczycieli zaangażowanych w tajne nauczanie oraz gospodarz spotkania, ksiądz proboszcz Ireneusz Jakusik – człowiek, którego autentycznie fascynuje historia naszej małej ojczyzny i który zabiega, by ocalić ją dla następnych pokoleń.
To ciekawe, że spotykamy się w miejscu, które było niemym świadkiem tych ważnych wydarzeń sprzed dziesięcioleci, w nowej plebanii, która powstała tu, gdzie wcześniej rosły dorodne jabłonie księdza kanonika Aleksandra Jankowskiego, gdzie zbierały się dzieci na tajnych kompletach, bo sad pachnący kwieciem bądź dojrzałymi jabłkami często zastępował im szkolną izbę.
Ksiądz Józef Wojda, jeden z dziewięciorga dzieci Franciszka i Bronisławy Wojdów, człowiek dziś 84-letni, o szczupłej, drobnej sylwetce, z posiwiałymi skroniami przenosi nas w czasy, gdy był zwykłym, wiejskim chłopcem z Zasłońca, gdy był małym Józkiem.
***
„Nie masz teraz prawdziwej przyjaźni na świecie”. Uczniowie jednej z początkowych klas Szkoły Powszechnej w Łopusznie omawiają wiersz Adama Mickiewicza „Przyjaciele”. Opowiadają historię Mieszka i Leszka. Nagle do klasy wkracza Jan Rubik – kierownik. Ustają szmery i poszturchiwania. W klasie cisza, że usłyszeć można brzęczenie muchy. Nauczycielka nie potrafi ukryć zdenerwowania. Czego zapyta kierownik? Jak popiszą się jej uczniowie?
Kierownik prosi, aby dzieci zacytowały morał Mickiewiczowskiej bajki. Wskazuje jedno. Nie wie. Drugie próbuje odpowiadać, też źle. Kierownik nie jest zadowolony. Nie potrafi nawet Henio Bańbura z Czałczyna, taki dobry uczeń. Dzieci opowiadają zakończenie utworu, ale żadne nie potrafi zacytować. Nauczycielka na przemian to czerwienieje, to blednie. Nagle kierownik wskazuje małego chłopca z pierwszej ławki i mówi do nauczycielki: „Ten będzie wiedział”. Drobny uczeń wstaje i recytuje: „Powiedział mi – rzekł Mieszek – przysłowie niedźwiedzie, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie”. Brawo! Józek Wojda z Zasłońca uratował honor klasy.
Niedługo po tym wydarzeniu w jesienny, dżdżysty dzień do Wojdów w Zasłońcu zawitał niespodziewany gość. Jan Rubik właśnie. Pan nauczyciel. Pan kierownik. Przyszedł w kaloszach, bo plucha straszna była na dworze. Długo nie rozmawiał, ale to co powiedział, zaważyło być może na losie małego Józka: „Proszę pana – zwrócił się do Franciszka Wojdy – proszę uczyć tego chłopca, nie wolno go panu zaniedbać”.
A wiedzieć trzeba, że mimo wprowadzenia w niepodległej Polsce obowiązkowej dla każdego szkoły powszechnej, wiejskie dziecko drogę do szkoły ma trudną. Po pierwsze, musi pracować, pomagać w polu na miarę lub ponad swoje siły. Wiosenne i jesienne prace polowe są ważniejsze niż szkoła. Zima, gdy nie ma pracy w polu, też nie sprzyja chodzeniu do szkoły. Trzeba mieć przecież ciepłe odzienie i co najważniejsze – buty. A tego w wiejskich rodzinach brakuje. Po drugie, świadomość polskiego chłopa o konieczności edukowania dzieci jest generalnie niska. Dlatego dzieci przed wojną często kończą tylko cztery klasy. Nie rozwijają się nawet te bardzo zdolne i utalentowane.
Za okupacji wiejskim rodzinom żyje się jeszcze gorzej. Jest bieda. Brakuje chleba. Mały Józek wspomni po latach, że miał szczęście. W jego rodzinie był chleb. Wysyłano go do szkoły nawet zimą, gdy śniegi zawiały drogi. Pomimo że z Zasłońca do Łopuszna nie jest przecież daleko, jednego roku, gdy zima była szczególnie ciężka, rodzice umieścili Józka na stancji u Palaczów na Górkach Łopuszańskich.
Zdarzyło się też tak, że razu pewnego podczas srogiej i mroźnej zimy zjawił się w szkole …sam. Nauczycielka wysłała go z powrotem do domu. Szkolne budynki rzadko były opalane. Uczniowie siedzieli w izbach lekcyjnych okutani w ojcowe kufajki, dziewczęta otulały się zapaskami. Przytulali się w ławkach do siebie, żeby było cieplej. Józek przez to gorliwe chodzenie do szkoły nawet w najtęższe mrozy odmroził sobie uszy i nos. Do dziś są czerwone. Gdy jest już dojrzałym człowiekiem, koledzy często żartują z jego nosa, a przyczyn purpury tej części ciała upatrują zupełnie gdzie indziej.
Józek lubi chodzić do szkoły. Nauka sprawia mu przyjemność i przychodzi łatwo. Lubi swoje nauczycielki z klas młodszych: Zofię Golkę, Bogusławę Czudec, Eugenię Kucharską. Ceni je za cierpliwość i serdeczność. Jest nimi, jak powie po latach, zachwycony.
Dlatego Józek nie przerwie nauki. W zdobywaniu wiedzy, realizowaniu ambicji, nieśmiałych na początku, nie przeszkodzi nawet wojna i okupacja.
A wraz z wybuchem II wojny światowej diametralnie zmienia się sytuacja polskiej oświaty. Władze niemieckie zabraniają funkcjonowania szkół średnich, ogólnokształcących i wyższych. Nauka literatury polskiej, historii i geografii jest niedopuszczalna. Według zarządzenia głównego wydziału do spraw kultury Urzędu Generalnego Gubernatorstwa konfiskacie ulec mają podręczniki do nauczania tych przedmiotów.
W większych ośrodkach, głównie w miastach, bardzo szybko, początkowo spontanicznie, powstaje jednak tajne nauczanie, które kształci dzieci i młodzież na poziomie średnim i wyższym, realizując programy nauczania obowiązujące przed wojną. Tajne nauczanie rozwija się także w Łopusznie. Założycielką tajnych kompletów w Łopusznie jest młoda nauczycielka, absolwentka Prywatnego Seminarium Nauczycielskiego Żeńskiego im. Królowej Jadwigi w Kielcach, Natalia Żurowska. Przybywa do Łopuszna w listopadzie 1939 roku. Ona, podobnie jak wcześniej Jan Rubik, wpłynie na losy drobnego chłopca z Zasłońca.
W ubiegłym roku szkolnym mały Józek siedział jeszcze w ławce ze swoim niemieckim kolegą, synem kolonistów, jakich wielu mieszkało w okolicach Łopuszna. Wrzesień 1939 roku wszystko zmienił. Dzieci niemieckie zajęły duży, nowy budynek przy ulicy Strażackiej, dzieci polskie przeniesiono do o wiele mniejszego, starszego, stojącego tuż przy ulicy. Obie szkoły odgrodzono. Dzieciom zakazano kontaktów, ale one oczywiście istniały. Gdy w pobliżu nie było nauczycieli, chłopcy skwapliwie korzystali z możliwości bezkarnego zaczepiania się. Były hece, wyzwiska, plucie. A tak niedawno jeszcze wspólna gra w piłkę na szkolnym boisku… Józek unikał kontaktów z niemieckimi dziećmi. Obawiał się konfliktu, tym bardziej, że sąsiadami ojca były dwie niemieckie rodziny. Należały do narodu okupantów. Nie darzono ich zaufaniem, zachowywano wobec nich dystans i daleko posuniętą ostrożność. A Wojdowie z Zasłońca mieli się czego obawiać.
Syn Edward, starszy od Józka, miał nakaz wyjazdu do Niemiec. Nie pojechał. Ukrywał się w domu na strychu. Wieczorami tylko schodził do rodziny. Uczył się, zdawał w Kielcach eksternistyczne egzaminy na tajnych kompletach w Liceum Stefana Żeromskiego. Razem z drugim bratem, Felkiem, należeli do AK. Podczas jednego z wyjazdów do miasta Edward wpadł podczas ulicznej łapanki. To było już pod koniec wojny. Znalazł się potem w Westfalii w Niemczech. W Paryżu ukończył polskie seminarium. Na kapłana wyświęcał go późniejszy papież Jan XXIII. Z Józkiem spotkali się po 13 latach w Rzymie. Józek jechał do Brazylii, brat przybył z Belgii. O czym mogą rozmawiać dwaj bracia, dwaj kapłani po kilkunastu latach rozłąki? Może wśród innych wspomnieli i to zdarzenie:
Droga z Zasłońca do Sarbic wydaje się nie mieć końca. Przypieka słońce. Bose nogi małego chłopca wytrwale pokonują jednak ścieżki wśród pól. Dziecko czuje się wyróżnione misją, którą powierzyli mu ojciec i starszy brat Edward. Pod pazuchą chłopiec niesie książki. Ma je oddać nauczycielstwu w Sarbicach. Weźmie inne, z których uczyć się będzie brat. W progu domu wita go nauczycielka Stanisława Majcher. Jest ciepła i serdeczna. Zaprasza do środka. Sadza przy stole, który przykryty jest białym obrusem, stawia przed chłopaczyną filiżankę z parującą herbatą. Do pokoju wchodzi Stefan Majcher i mierzwi czuprynę chłopca. Józek chowa pod stołem nieobute stopy, zawstydzony gościnnością gospodarzy. Rozmawiają z nim serdecznie, mówią tak pięknie. Kultura tej pogawędki, niezwykłość przyjęcia zapadnie w sercu chłopca na długo. Chce zbliżyć się do tego świata, w którym żyją tacy ludzie. A droga do niego jedna – nauka.
W plebańskim sadzie gwar. Orkiestrze pszczół uwijających się wśród koron drzew pokrytych biało-różową pierzynką towarzyszą śmiechy rozbrykanych dzieci. Dwie dziewczynki w tym towarzystwie zawsze trzymają się razem, są spokojniejsze. Za to chłopcom nie brakuje energii do swawoli. W harcowaniu wyróżnia się Baltazar. Czuje się w obejściu plebanii najpewniej, jest właściwie u siebie, siostrzeniec proboszcza Jankowskiego. Zabawy ustają, kiedy wśród drzew pojawia się znajoma dziewczęca sylwetka. Pani nauczycielka. Pani Natalia Żurowska. Nie ma zwyczaju wchodzić od frontu plebanii. Z mieszkania u Bajków na Górkach Łopuszańskich do sadu otaczającego plebanię zakrada się przez dziurę w ogrodzeniu nieopodal kapliczki na Kieleckiej. Lubi zaskakiwać dzieci. A może nie lubi rzucać się w oczy w ten mroczny czas okupacji?
Jedno spojrzenie na gromadkę i wie, że przyszli wszyscy: jest Krystyna Krechowicz, córka nauczycieli z Józefiny, Tereska Krogulec z Łopuszna, są chłopcy: Henio Bańbura z Czałczyna, Marian Krawczyński z Dąbrowy, Baltazar Skrobisz, proboszczowy siostrzeniec, drobniutki Józio Wojda z Zasłońca i Marian Zawada, syn leśniczego wysiedlonego z Poznańskiego. Drugi tajny komplet z Łopuszna. Pierwsza klasa gimnazjum. Rok szkolny 1943/44. Do południa razem z innymi uczniami realizują zatwierdzony przez władze okupacyjne program klasy siódmej, potem spotykają się potajemnie, by przerabiać treści z zakresu gimnazjum. W następnym roku szkolnym do grupy tej dołączą jeszcze inni uczniowie.
Dzieci kochają swoją panią. Jest dobra i mądra. Młoda i ładna. Jej pojawienie się w Łopusznie jest dla wielu z nich prawdziwą Bożą Opatrznością. Wykształcona dziewczyna wnosi w senną osadę powiew świeżości, pokazuje, co kryje się za horyzontem, rozbudza drzemiące w wiejskich dzieciach marzenia i ambicje. Józek Wojda może jeszcze nie wie wtedy, że chce być księdzem. Ale wie, że jego marzenia są śmiałe jak na wiejskiego chłopca, na pewno przerastają większość pragnień chłopskich dzieci. Uczy się, pasąc krowy. Pilnując, by bydło nie weszło w szkodę, śledzi losy Sienkiewiczowskich bohaterów i jest ciekawy, co znajduje się za horyzontem.
Budynek szkolny jest ciasny, więc lekcje odbywają się też na wikariacie. Zimą hula tam wiatr, a przez cztery pory roku harcują myszy. Gnieżdżą się pod dziurawą podłogą i często wystawiają głodne pyszczki ze swych norek. Dla sprytnych chłopców cóż to takiego złapać mysz? Spragnieni zabawy łapią ich całe gromady. Na co mysz zdać się może? Ano można ją koleżance do płaszczyka włożyć. Toteż urządzają takiego psikusa dziewczynkom. Pisków, spazmów, wrzasków, histerii nawet jest potem co niemiara. Ale psikusa takiego pamięta się nawet, gdy pół wieku i więcej przeminie.
Tajny komplet zbiera się prawie codziennie. Zazwyczaj po zakończeniu oficjalnych lekcji jest dodatkowa godzina lub więcej. Uczniowie uczą się treści zakazanych przez władze okupacyjne. Zdobywają wiedzę na poziomie gimnazjalnym, przygotowują się do zdania w przyszłości matury. Zapału do nauki im nie brakuje. Czy zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które im grozi? Być może. Wojna przecież sprawia, że dojrzewa się szybciej. Wojna w brutalny sposób skraca beztroskie dzieciństwo. Z pewnością nauka na tajnych kompletach jest też piękną, ale niebezpieczną przygodą. Towarzyszy jej dreszczyk emocji, świadomość, że współuczestniczy się w czymś ważnym, niekoniecznie tylko dla siebie. Może także dla Ojczyzny?
Zajęcia odbywają się w różnych miejscach: na plebanii, wikariacie, na Kościółku. Nawet w stodole nieopodal Sarbic. Józek zapamiętał dobrze taką lekcję, gdy z kolegami siedzieli na snopkach zboża. Wiadomości o tym, gdzie się spotykają z nauczycielem, uczniowie przekazują sobie pocztą pantoflową. Trudno jest o wszystko. Podręczniki sprzed wojny są na wagę złota. Trzeba pożyczać sobie nawzajem. Ciężko o zeszyty. Wydają się zbytkiem, gdy brakuje na chleb.
Pani Natalia lubi zabierać swoich uczniów na wycieczki. Podczas takich wypraw, na przykład na Perzową Górę, też prowadzi wykłady. Potrafi pięknie opowiadać. W jej opowieściach ożywają królowie i bohaterowie książek. Umie zaszczepić dzieciom miłość do literatury i historii – tych przedmiotów naucza.
Poza tym jest harcerką. Mały Józek pamięta zorganizowany przez nauczycielkę pierwszy obóz harcerski w okolicach Bolmina. W jego przygotowanie angażował się także Aleksander Golka, kierownik szkoły z okresu okupacji.
Języka polskiego i historii uczy ukochana nauczycielka, Natalia Żurowska. Jadwiga Przeniosło matematyki i fizyki. Bardzo surowa i wymagająca jest Izabela Gwarda, żona przedwojennego granatowego policjanta. Uczy także Mieczysław Stęplewski, przybyła z Warszawy pani Latało, która straciła podczas wojny dwóch synów, niemiecki wykłada pani Chlewicka.
Dobrym duchem łopuszańskiej oświaty, tej oficjalnej i tej tajnej jest ksiądz kanonik Aleksander Jankowski. Przede wszystkim udostępnia pomieszczenia. Plebania i jej otoczenie wydają się bezpieczniejsze od innych miejsc. Dlatego ogromnym wstrząsem dla mieszkańców jest wiadomość o aresztowaniu księdza Jankowskiego. Nastąpiło ono 19 marca 1942 roku. Gestapo z Kielc oraz policja SS i żandarmeria z Łopuszna oprócz księdza aresztowała także: wójta Władysława Kaczmarczyka, sekretarza gminy Romana Przeniosło, wspomnianego wcześniej Jana Rubika i innych.
Parafianie mocno przeżywają aresztowanie księdza Jankowskiego. To jakby zabrać dzieciom ojca. Jednego razu tata mówi do Józka i jego młodszej siostry: „Ubierajcie się.”. „A dokąd idziemy, tato?”. „Zobaczycie.” Poszli do Łopuszna, na ulicę Włoszczowską, gdzie zamknięty w „kozie”, jak nazywano areszt, przebywał ksiądz proboszcz. Leżał tam na łóżku w ciasnym, ciemnym pomieszczeniu. Zgaszony, smutny, zmartwiony. Dzieci pocałowały go w ręce. Ksiądz wzruszył się tymi odwiedzinami, głaskał Józka i jego siostrę po głowie.
Wkrótce wszystkich aresztowanych przewieziono do Kielc, skąd część trafiła do obozów koncentracyjnych. Księdza Jankowskiego na szczęście uwolniono.
U Wojdów na Zasłońcu dobrze zapamiętano Boże Narodzenie tego roku, gdy aresztowano księdza proboszcza. Rodzina siedzi przy wigilijnym stole, gdy do drzwi ktoś puka. To służąca z plebanii z koszem pełnym smakołyków. „To za to, żeście odwiedzili księdza w kozie” – mówi.
Co jakiś czas uczniowie z tajnych kompletów zdają egzaminy przed specjalną komisją, żaden bowiem z nauczycieli uczących w Łopusznie nie posiada uprawnień do nauczania w szkole gimnazjalnej. Przyjeżdża egzaminator z Kielc. Jest to z reguły jeden nauczyciel, więcej wzbudziłoby niepotrzebne podejrzenia, poza tym trzeba zadbać o transport i sfinansować go. Miejsce egzaminu to mieszkanie pani Natalii. Uczestnicy tych zdarzeń, świadomi zagrożeń, zachowują dużą ostrożność. Wystawiają „czujki”, by zaalarmować w razie niebezpieczeństwa, gdyby nieoczekiwanie pojawili się żandarmi.
Egzaminom towarzyszą emocje. Pamięta się je nawet po upływie ponad półwiecza. Jeden z takich egzaminów Józek zdawał śpiewająco, ale poległ na łacinie. Dziś 84-letni, wielebny ksiądz Józef pamięta, jak mały Józek nie potrafił poprawnie odmienić rzeczownika „siostra”. Nasz bohater przed łaciną nie uciekł i w przyszłości nauczył się jej doskonale. Raz, że była ona wcześniej nieodłącznym elementem solidnego wykształcenia, dwa, ponieważ został duchownym i na początku swojej kariery kapłańskiej używał języka łacińskiego jako języka liturgii mszalnej. Klasyczna łacina stanowiła także dla niego mocny fundament do nauki innych języków, których jako misjonarz poznać musiał kilka.
Łaciny uczy dzieci ksiądz Lucjan Czechowski. Nietuzinkowa postać, wielki przyjaciel dzieci i młodzieży, mocno zaangażowany w tajne nauczanie. Pani Natalia z miejsca znalazła w nim bratnią duszę. Szybko się zaprzyjaźnili. Może to osoba młodego, odważnego kapłana sprawiła, że w Józku zakiełkowała myśl, by w przyszłości pójść w jego ślady?
Nauczyciele uczą dzieci na tajnych kompletach, narażając się na wielkie niebezpieczeństwo. Z oczywistych racji nie dostają za swoją pracę żadnego wynagrodzenia od władz. Rodzice starają się im w jakiś sposób odwdzięczyć. O pieniądze na wsi jest trudno, dlatego jest to najczęściej gratyfikacja w naturze. Józek pamięta, jak pewnego razu matka woła go i wręczając dorodnego koguta, mówi: „Masz, zanieś swojej pani Żurowskiej”.
W okresie letnim i jesiennym uczniowie wykonują obowiązkowe prace polowe na rzecz Niemców. Dzieci z Łopuszna chodzą z panią Natalią „na dworskie”, na pola ciągnące się od ulicy Koneckiej do Wielebnowa. Pracują przy żniwach, kopaniu ziemniaków i marchwi. Nie jest to praca ponad siły, zawsze też można sobie wziąć trochę zboża. Józek pamięta jak razu pewnego z Marianem Krawczyńskim, tak bez pozwolenia, przywłaszczyli sobie trochę marchwi. Gdy po latach spotkał się z kolegą, ten mu przypomniał: „Zobacz, Józek, kradliśmy marchew z dworu, a teraz tyś został księdzem”.
Józek został księdzem, kariery w hierarchii duchownej jednak nie zrobił. Według teorii księdza Zioło, wikariusza z Łopuszna, zbyt mało był bity w dzieciństwie. Kary cielesne w szkole w czasach, gdy nasz bohater uczęszczał do niej i jeszcze długo potem, były czymś normalnym. Za krzywe literki, nieodrobioną pracę domową, złe zachowanie można było dostać po łapach. Popularne były razy tzw. trzcinką. W dyscyplinowaniu w ten sposób uczniów celował właśnie ksiądz Zioło. Tak powiedział razu pewnego do małego Józka, gdy ten zasłużył sobie na karę: „Ojciec mnie lał i zostałem księdzem, a gdyby mnie lał więcej, zostałbym biskupem.”
Ksiądz Józef Wojda biskupem nie został, ale jego kapłańskie życie o ileż ciekawsze jest od życia niejednego biskupa. 16 lat w Brazylii, 14 lat na Białorusi – w tych krajach pobudował kościoły. Maroko, Węgry, Irak, Wybrzeże Kości Słoniowej, Australia. Pracował wśród Polonii. Szerzył polskość, podtrzymywał narodowe tradycje i język wśród rzuconych na obczyznę Polaków. Choć w inny sposób, uczył polskiego i historii jak kiedyś jego ukochana nauczycielka. Po latach napisał do niej z Maroka piękny, pełen wdzięczności list. Za zgodą księdza publikuję go w całości. Wzruszył mnie bardzo, a najbardziej słowa: „…swoje panieńskie lata i serce dziewczęce poświęciłaś nam, chłopskim, wiejskim dzieciom”.
Józek Wojda, drobny chłopiec z Zasłońca zobaczył, co kryje się za horyzontem ojcowego pola. A to, co zobaczył, amazońskie dżungle, piaski Maroka, bezkresy Australii, warte są kolejnych opowieści.
Agnieszka Palacz
Za konsultację historyczną dziękuję panu drowi Piotrowi Starzykowi.
Podczas pisania artykułu korzystałam z następujących publikacji:
• E. OLEKSIEWICZ, Z. IWANEK, Conservatio pro memoria… – zachowanie ku pamięci, „Wieści Łopuszna”, nr 12.
• W. DUDEK, Fragment monograficznej pracy magisterskiej na temat historii LO w Łopusznie w: Zespół Szkół im. Jana Pawła II w Łopusznie. 90 lat Szkoły.
• E. OLEKSIEWICZ, Natalia Żurowska – Machałowa. Tamże.