Wszystko dla Boga i Polonii...

+ śp. brat Stefan Nadobnik



Dnia 7 marca 1988 roku zmarł w domu zakonnym Towarzystwa w Szczecinie brat Stefan Nadobnik. Śmierć jego poprzedziła ciężka i przewlekła choroba.
Brat Stefan urodził się dnia 1 września 1906 r. w Lindenhorst koło Dortmundu w Niemczech. Rodzice jego, po zakończeniu I wojny światowej, kiedy Polska odzyskała niepodległość, powrócili do kraju i osiedlili się we wsi Garby niedaleko Poznania.
Do Towarzystwa Chrystusowego w Potulicach wstąpił brat Stefan 4 listopada 1937 roku. Był już człowiekiem dojrzałym, liczył bowiem 31 lat. Czy posiadał jakiś zawód? Prawdopodobnie nie. Cały czas, aż do wstąpienia do Towarzystwa, przepracował na roli. Świadczyły o tym jego szorstkie, spracowane ręce. Stanął do pracy tam, gdzie go przydzielono, do pralni. Praca w pralni, gdzie w ciągu tygodnia trzeba było wyprać o wiele więcej bielizny, jak obecnie w Poznaniu, gdzie nie było maszyn do prania, gdy wszystko trzeba było prać ręcznie, była bardzo ciężka. Nie zrażało to brata Stefana, jak nie zrażał go żaden fizyczny trud, choć nie odznaczał się atletyczną budową.
Kanoniczny nowicjat rozpoczął 28 września 1938 roku. II wojna światowa zastała brata Stefana w Potulicach. Zabrakło mu tych 4 tygodni, by ukończyć nowicjat i złożyć śluby zakonne. Z braćmi, którzy nie zdążyli ewakuować się z Potulic, pozostał brat Stefan. Znał doskonale język niemiecki i wiedział, że może być bardzo potrzebny. Mieszkańców domu potulickiego Niemcy potraktowali w sposób okrutny. Dużo mógłby o tym powiedzieć żyjący jeszcze brat Szczepaniak. Kiedy między bratem Jagłą, obsługującym potulicką elektrownię a Niemcem, który miał nad nią nadzór, doszło do ostrej wymiany zdań, Niemiec rozwścieczony poszedł na skargę do komendanta obozu, a ten po wysłuchaniu nie wiele się namyślał, tylko wszystkich braci skazał na śmierć. Sami musieli wykopać sobie grób, gdzie po rozstrzelaniu mieli być pogrzebani. Nie są chyba nikomu znane przyczyny odwołania wyroku. Brat Stefan ponoć nawet nie wiedział o tym, bo pracował w piekarni, chyba później już po fakcie. Jego praca była nader ciężka. W Potulicach stworzono obóz pracy, w którym przebywało kilka tysięcy osób. Piekarnia musiała być duża, by wykarmić znajdujących się tam Polaków i nadzorujących Niemców. Pięć lat przy rozpalonym piecu, w pomieszczeniu pełnym pary i mącznego pyłu, od rana do wieczora, to trud ogromny. Nie wiele było czasu na wypoczynek, nie można było wiele czasu poświęcić modlitwie, rozmyślaniu. Miejscowy kościółek był zamknięty. Tylko od czasu do czasu, komendant obozu zezwalał braciom na pójście do odległego o 4 km. Ślesina, gdzie mogli być na Mszy św., skorzystać z Sakramentu Pokuty. Ks. Płoszynski, proboszcz parafii Ślesin, bardzo się o braci troszczył.
Przed zbliżającym się frontem, w lutym 1945 roku, Niemcy pośpiesznie opuścili obóz zrabowawszy co cenniejsze. Pozostała masa spędzonych do obozu ludzi i garstka braci, którzy po wkroczeniu oddziałów polskich i radzieckich pozostali jakiś czas na miejscu, by zabezpieczyć resztki potulickiego mienia, pełni nadziei, że kto z braci przeżył wojnę szybko wróci do Potulic. Stało się jednak inaczej. Uwięzionych Polaków miejscowe władze rozesłały do swych domów, a ich miejsce zajęli Niemcy, wysiedleni ze swoich domów i przeznaczeni na wywiezienie do Niemiec. Bracia, wśród nich brat Stefan powrócili do mocno zniszczonego domu poznańskiego, by zająć się jego odbudową. Tu, w Poznaniu, brat Stefan wraz z innymi braćmi, w dniu 12 czerwca 1945 r. rozpoczął ponownie nowicjat. Pierwszą profesję złożył 7 lipca 1946 roku. Następną profesję na dwa lata złożył w Morasku. Trzecią profesję na trzy lata złożył również w Morasku. Profesję dozgonną złożył 19 marca 1949 roku w Puszczykowie.
Kiedy w 1948 roku założono Niższe Seminarium w Ziębicach, tam też skierowano brata Stefana. W dawnym szpitalu SS. Elżbietanek, gdzie umieszczono seminarzystów, znajdowała się piekarnia, wprawdzie mocno zdewastowana, ale nadawała się do użytku. Brat Stefan przy pomocy innych braci szybko ją uruchomił, l znów zaczęła się dla niego ciężka harówka. Nie skarżył się nigdy, że jest mu ciężko że i przykrości było nieraz zbyt wiele. W roku 1952 władze państwowe odebrały Towarzystwu dom w Ziębicach i prawo nauczania, nic w zamian za to nie dając, choć odnowienie zdewastowanego budynku i wyposażenie go we wszystkie pomoce naukowe kosztowało ogromne sumy pieniędzy. W starym, niewielkim klasztorku, połączonym z kościołem pozostało kilku księży i braci, wśród nich brat Stefan. Był tam do 15 września 1961 r. Przełożony Generalny planował wysłać brata Stefana wraz z dwoma księżmi do Szwecji, by tam z polecenia ks. kardynała Wyszyńskiego objąć, a raczej stworzyć nowy ośrodek duszpastersko-polonijny. Starania Ojca Posadzego, który na miejscu w Szwecji obejrzał miejsce, gdzie miała być utworzona nowa placówka Towarzystwa, nie powiodły się. Brata Stefana skierowano zatem do Szczecina, gdzie objął obowiązki zakrystianina. O jego pracy, gorliwości i sumienności mogliby powiedzieć nasi księża proboszczowie, którzy byli kolejno jego przełożonymi: ks. Witold Stańczak, ks. Ryszard Bucholc, ks. Stanisław Misiurek i obecny ks. Józef Kamiński.
Przez 27 lat pracy w Szczecinie, a nie była ona lekka, dał się poznać jako prawdziwy sługa Chrystusa, prawdziwy chrystusowiec. Nigdy nie skarżył się, że mu coś dolega, że jest przemęczony. Od wczesnych godzin rannych do późnej nocy, w upalne dni letnie i mroźne zimowe brat Stefan przebywa) przeważnie w kościele. Gdy czuł się ponad miarę zmęczony, szedł do Kaplicy Wieczystej Adoracji i tam czerpał siły do dalszej pracy. Z wiekiem zaczęły dokuczać choroby. Przełożeni w trosce o jego zdrowie proponowali mu pracę lżejszą, a nawet przeniesienie do innego domu, gdzie przy zbliżającym się osiemdziesiątym roku życia mógłby wypoczywać i leczyć się. Brat Stefan prosił, by mu wolno było pozostać tak długo w Szczecinie jak tylko będzie mógł. Pozostał, ale siły byty już na wyczerpaniu. Postępująca gwałtownie choroba przykuła go do łóżka. Jeszcze od czasu do czasu poszedł do kościoła, by na miejscu obejrzeć, czy wszystko jest w porządku. Ciągle się troskał, czy kościół jest na czas otwarty i czy jest dobrze zamknięty po ostatniej Mszy św. wieczornej. Miejscowi parafianie znali go bardzo dobrze. Znali go z tego ustawicznego przebywania w kościele, gdzie zajęty był sprzątaniem, podlewaniem kwiatów, a w niedziele i święta przeciskał się z tacą przez zapełniony do ostatniego miejsca kościół. Z jego oblicza tryskał dziwny spokój, a na spotkanie znajomego jego oczy nabierały blasku i życia, a twarz rozjaśniała się uśmiechem. Na pewno jak każdy z nas, miał swoje ciężkie chwile. Tylko, że brat Stefan zawsze nieśmiało w tylnych stawał szeregach, nie chcąc się zdradzić z wewnętrzną swą boleścią. Miłował swego Pana i Pan go umiłował. Życie jego powoli gasło, choroba stawała się coraz cięższa, cierpienie się wzmagało. Nie mógł już przyjmować posiłków, wszystkie stosowane leki nie przynosiły ulgi w cierpieniu. Czuwano przy nim dzień i noc. Kilka godzin przed zgonem ks. proboszcz Kamiński udzielił mu jeszcze Sakramentu Chorych i po kilku godzinach brat Stefan skonał.
10 marca 1988 r. odbyt się jego pogrzeb. Kościół Najśw. Serca Jezusowego wypełniony był po brzegi. Mszy św. pogrzebowej przewodniczył i homilię wygłosił ks. biskup Stefanek. Na pogrzeb przybyło 43 księży, 26 kleryków, 14 braci, liczna grupa sióstr zakonnych z miasta Szczecina. Uroczystościom pogrzebowym przewodniczył wikariusz generalny Towarzystwa Chrystusowego ks. Ryszard Bucholc. On też na cmentarzu pożegnał brata Stefana. Przeżył 82 lata, z tego, jeśli się wliczy czas wojenny, 50 w zakonie. Odszedł do Pana po nagrodę. Nie szedł z pustymi rękami. Pełne ręce dobrych uczynków, a za nie nagroda od Pana i wieczna szczęśliwość.

br. Wacław Chromiński TChr


Błogosławieni, którzy w Panu umierają...

Odszedł brat Stefan

Jeszcze świeże są wspomnienia. Jeszcze w pamięci są wszystkie obrazy i twarz Brata, l ciągle jeszcze brakuje słów, aby tę rzeczywistość oddać wiernie, aby nie uronić nic z tej świętości „przechodzenia" z doczesności w wieczność.

Odszedł Brat Stefan... Wtedy zima wielkomiejska, pełna mżawki i brudnego śniegu zdawała się zaglądać nagimi konarami parkowych drzew do skromnego pokoju na poddaszu szczecińskiej plebanii. Pokoju - ołtarza ofiarowania posługi i życia brata zakonnego, zakrystianina i człowieka, a może odwrotnie: CZŁOWIEKA i zakrystianina.

Zasnął cicho i spokojnie myśmy byli świadkami owego zaśnięcia. Swoistych wielkopostnych rekolekcji. Już w poniedziałek Brat poczuł się bardzo źle. Pogotowie, lekarz i niemiłe, bolesne zabiegi. Bardzo bolało. Na twarzy chorego skurcze, grymas i ani jednego słowa żalu. Patrzył w nasze twarze - a my patrzyliśmy w jego oczy. l teraz łagodne - jak zawsze. ..Bracie, tak trzeba". „Pan doktor tak kazał". Uspokajał się. Zasypiał. Tylko na chwilę. Potem znowu zastrzyk przeciwbólowy. Pogotowie. Cierpienie.

Jakoś smutno. Niespokojnie. W przerwach między katechezami idę na plebanię. Spojrzenie w okno pokoju Brata. Jest światło. To światło pierwsze przywracało spokój. Wnętrze pełne dobroci domowników: sióstr, braci, księży - wzruszenie. Brat podnosi głowę - całuje po rękach siostrę. Świadectwo dziękowania.

W kantorku zakrystii nożyce do obcinania świec z małym pudełeczkiem na knoty - dzieło Brata, l szereg innych jego pomysłu ..sprzętów". Jeszcze w pamięci działa słynna kosiarka z wózka towarowego, drewna, wiertarki i noża kuchennego. Kosiarka ze "szwungiem" jak mawiał Brat. I tyle innych, drobnych rzeczy. To dziwne, ale te drobne rzeczy i fragmenty z życia Brata pojawiały się z niezwykłą ostrością stawały wręcz przejmujące. Dlaczego? Może przez drobne powszedniości się zbawiamy? Może dlatego?

Przyjechała rodzina Brata. Wcześniej ks. Mirosław przyszedł do chorego z Najświętszym Sakramentem. „Bracie, Pan Bóg jest blisko" - mówi. I słyszy odpowiedź szeptaną ustami człowieka doświadczającego innej rzeczywistości: „Tak, Pan Bóg jest blisko w ludziach". Pouczenie o wdzięczności. Wzruszenie.

„Sami znajomi, sami znajomi. Pół zdrowia mi wróciło" - pełne radości słowa na widok brata z Wadowic i rodziny ze Swarzędza i Pobiedzisk. Jak ważna jest świadomość, iż Bóg przychodzi w ludziach.

W nocy pogotowie. Zastrzyk przeciwbólowy. Odwodnienie organizmu budzi poważny niepokój. Kroplówka za kroplówką. Męka przywiązanej do łóżka ręki. Po południu przyspieszony oddech. Spadające ciśnienie. Jest poniedziałek 7 marca. Idę do kościoła sprawować Najświętszą Ofiarę. Powiem Chrystusowi i ludziom o cierpieniach Brata.

„Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata". Dzwony, dźwięk ich narasta, majestatycznie i spokojnie. Rozdzwoniło się powietrze. A więc już. A więc teraz. Brat odchodzi. Nie mogę dalej mówić. Gardło ściśnięte. „Błogosławieni, którzy zostali wezwani na Jego ucztę"... Na pewno słyszał te słowa. „Wezwani na Jego ucztę"... Bo czyż mogło być inaczej?

W świątyni wzruszenie. Wiedzą o co chodzi. Co się dzieje. Ocierają oczy. Po Mszy św. przed Jezusem w monstrancji modlitwa za Niego.

Biegnę na plebanię. Przy łóżku Zmarłego, bracia i siostry śpiewają ..Te Deum". Na twarzy Brata Stefana uśmiech pełen pokoju. Nie mogło być inaczej. Nie mogło być inaczej Bracie Stefanie.

Na pogrzebie Ksiądz Biskup Stanisław zakończył homilię słowami: ..Żyłeś na ziemi - żyj w wieczności".

l w tym momencie, nie wiem dlaczego przypomniał mi się moment śmierci Boryny z Reymontowskich „Chłopów": Umierając w gorączce, grudkami ziemi obsiewał swój zagon i wreszcie padł na nim krzyżem, l chociaż wiatry mu śpiewały: „Gospodarzu, zostań" - odszedł do Boga bo pewnie w duszy swojej słyszał już inne słowa: „Nad małym byłeś wierny, nad wielu cię postawię". Na cmentarzu jakiś pan, ze łzami w oczach powiedział do mnie tylko dwa słowa: „umarł święty".

ks. Jarostaw Szemerluk TChr