Wszystko dla Boga i Polonii...

+ śp. ks. Florian Berlik



Kiedy długi i dostojny orszak sióstr zakonnych, kleryków i braci, kapłanów oraz biskupów w tamten słoneczny dzień jesienny, w dniu 19 października ub.r., poprzedzał trumnę niesioną na ramionach księży i alumnów, zdawaliśmy sobie dobrze sprawę, że odbywa się pogrzeb wyjątkowy. Bo wyjątkowa postać Zmarłego, ks. Floriana Berlika. - Cóż ja bym zrobił bez księdza Floriana? - mówił niejednokrotnie współzałożyciel chrystusowców, Ojciec Ignacy Posadzy. On stał w rzędzie ojców Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej: kard. August Hlond - założyciel, o. Ignacy Posadzy - współzałożyciel i ks. Florian Berlik. Jaki tytuł mu dać? Właśnie ten umieszczony na początku, bo inne, które nosił, są niepełne: prefekt, ojciec duchowny, rektor, superior, profesor, a nawet przełożony generalny - wszystko to za mało. Takie tytuły noszą i inni współbracia w naszym Zgromadzeniu, a przecież ich posłannictwo nie jest takie, jak ks. Floriana. On był wciąż przy o. Posadzym, którego od bardzo dawna nazywamy krótko Ojcem. Od pierwszych dni istnienia braci potulickiej - tam obok Nakla, nad Notecią, w Potulicach.. Ojciec zwięźle charakteryzuje jego rolę: - Ja byłem tylko administratorem (to powiedziane jest z wielką skromnością, a więc ma prawo być przesadą, choć Mówiący nie uważa tego za przesadę), ks. Florian natomiast był ojcem duchowym wszystkich, był mistrzem modlitwy dla wszystkich, był twórcą ducha, tradycji, atmosfery i życia potulickiej gromadki.
Ks. Florian przeżył 72 lata (ur. 4 grudnia 1909 r. w Plebankach, niedaleko Wągrowca), w tym 50 lat w naszej rodzinie zakonnej. Po ukończeniu gimnazjum klasycznego w Wągrowcu wstąpił do Prymasowskiego Seminarium w Gnieźnie, w którym ukończył filozofię, dalszy ciąg natomiast studiów seminaryjnych - studia teologiczne - odbywał w Poznaniu, gdyż wspólne seminarium połączonych unią personalną archidiecezji - gnieźnieńskiej i poznańskiej - mieściło się w Gnieźnie (filozofia) i w Poznaniu (teologia). W Poznaniu ks. Berlik otrzymał wcześniej subdiakonat jako tzw. subdiakon roczny - był to zarazem znak wyróżnienia przez wychowawców seminaryjnych.
O. Posadzy tak pisze we „Wspomnieniach przyjaciela”: „W roku 1931, po powrocie z Południowej Ameryki, głosiłem wykłady na temat tamtych krajów i zamieszkałych w nich naszych emigrantów. Chodziło o zapoznanie społeczeństwa z problemami tych, o których mawiał nasz Założyciel, ks. Kard. Hlond: „Na wychodźstwie polskie dusze giną”. Z takim wykładem zaprosił mnie w listopadzie kleryk Teodor Korcz, przewodniczący Seminaryjnego Koła Misyjnego w Poznańskim Seminarium Duchownym. Przy tej okazji poznałem ks. Floriana, wybitnego członka tegoż Koła. Dowiedziałem się wówczas, że ks. Florian ma wyraźne aspiracje misyjne.
W kwietniu 1932 r. ks. Florian zgłosił się jako kandydat do mającego powstać nowego Zgromadzenia. Odradzał mu tego kroku jego profesor, ks. Aleksander Żychliński. Wyjaśniał mu, że nowe dzieło jeszcze się nie sprawdziło i nie wiadomo, czy się ostoi. Również opinia panująca na Ostrowie Tumskim nie bardzo wierzyła w to, co nazywano fantazją Kardynała. Nawet Ksiądz Prymas był za tym, by ten wybitny kandydat, który już był subdiakonem, kończył studia i przyjął święcenia kapłańskie, a potem dopiero rozpoczął życie zakonne. Jednak na usilną moją prośbę Ksiądz Prymas zgodził się, by ks. Florian od razu wstąpił do Zgromadzenia. Wiedział przecież o tym, że jego święcenia kapłańskie ze względu na odbycie nowicjatu, zostaną opóźnione o cały rok. Mimo to nie odstąpił od swego pierwotnego zamiaru.
Został on moim zastępcą i pomocnikiem. Od razu wyczułem instynktownie, że ten najwybitniejszy z kandydatów odegra w przyszłości ważną rolę w Towarzystwie. Był on ścisłym wykonawcą wszystkich poleceń. Przede wszystkim jednak był on moim serdecznym przyjacielem. Jemu mogłem się zwierzać z wszystkich trosk i kłopotów. Jemu mogłem powierzyć plany i zamiary odnośnie przyszłości Towarzystwa. Był on również moim niezawodnym doradcą. Na nim można było polegać jak na Zawiszy.
Tak było w pierwszym roku naszego istnienia. Tak było też później, kiedy był kolejno kierownikiem nowicjatu w Potulicach, przełożonym naszych kleryków odbywających swoje studia w Gnieźnie, a w rok przed wojną ojcem duchownym w naszym seminarium w Poznaniu. Był on nadto świetnym rekolekcjonistą i wspaniałym konferencjonistą, którego nauki zawsze przemodlone zapadały głęboko w duszach młodych chrystusowców. Trzeba przyznać, że był on właściwie głównym inspiratorem i twórcą ducha potulickiego”.

Cóż dodać do świadectwa tej rangi? Tak kochali się, tak o sobie myśleli ojcowie naszego Towarzystwa. Nie dziwiłem się, że gdy kilka dni przed śmiercią ks. Florian o wielu rzeczach mówił, wspominał, snuł jeszcze refleksje, a nawet przestrzegał - a czynił to w sposób spokojny, rzeczowy - gdy zaczął mówić o przyjaźni z Ojcem, rozrzewnił się mocno. Jakby słał mu wielkie dziękczynienie za tę przyjaźń i miłość: - A przecież ja byłem kilkanaście lat młodszy od Ojca. On mi tak zaufał. Mówił mi o wszystkim, przy mnie odpoczywał, wywnętrzał się wobec mnie. A ja nieraz byłem nawet ostry, uparcie stałem przy swoim zdaniu, bo uważam, że to jest konieczne. Ojciec nigdy się na mnie nic obraził. - Pomyśleć, a myśmy - jeszcze w dawnych latach - sądzili, że ks. Florian zawsze w każdym szczególe ma to samo zdanie co Ojciec. Tyle było dyskrecji i kultury w przekazywaniu swego sądu czy opinii, I takim był do końca. Zawsze miał własne zdanie, zawsze przemyślane, wypowiadał je tylko wtedy, gdy był o nie proszony. Jeśli musiał wypowiedzieć o kimś negatywną opinię, czynił to z przykrością, jakby zmuszony do tego.
Był sprawnym organizatorem i roztropnym przełożonym. Tak w Potulicach jak i w Gnieźnie wobec kleryków - chrystusowców, a potem w Poznaniu. Tak podczas wojny, gdy troszczył się o podtrzymywanie ducha wspólnoty i jedności wśród rozproszonych zawieruchą wojenną współbraci, jak i po wojnie, gdy trzeba było na nowo organizować dom poznański, a przy tym spełniać w zastępstwie chorego Ojca wszystkie funkcje kierownicze wobec ocalonych księży, kleryków i braci, wobec nowej sytuacji powojennej. Ta właśnie nowa sytuacja sprawiła, że w dniu 4 maja 1945 r. wraz z 250-osobową ekipą polskiego zarządu udającą się z Poznania do Szczecina, z prof. Zarembą na czele znalazł się w tym nadodrzańskim mieście portowym jako pierwszy polski duszpasterz. Miał tam tylko odprawić Mszę św. i wrócić, tymczasem pobyt przedłużył się do dwóch tygodni, tzn. do czasu gdy przyszło polecenie ewakuacji urzędników polskich ze Szczecina do Słupska. Choć ten krótki czas był epizodem w życiu Zmarłego, to jednak chętnie wracał do niego we wspomnieniach, pamiętał wszystkie szczegóły z tamtych dni. Były to dni wielkiego zapału i radości - dni pionierskiego pobytu Polaków w polskim Szczecinie. Cieszył każdy sukces, radował każdy postęp ku normalności życia, które zaczynało się stawać zwykłe, normalne, bez huku dział, bomb i strzałów karabinowych.
Było to blisko 10 lat przed śmiercią. Ksiądz Florian miał atak kamieni nerkowych. Gdy usiłowałem coś powiedzieć, jakoś wyrazić współczucie, on w sposób całkiem naturalny odrzekł: - Był czas, kiedy w Towarzystwie trzeba było coś mówić, coś czynić, o czymś decydować, teraz jest czas, aby dla Towarzystwa cierpieć. - Wypowiedział to z taką naturalnością, oczywistością i przekonaniem, że znów było trudno coś dopowiedzieć. Nic było to zdanie deklamatorskie. Tej zasadzie pozostał wierny do końca. Cierpiał i umierał za Towarzystwo. A także za Ojca Świętego i za Ojczyznę. Świadomie Bogu składał ofiarę ze siebie w tych intencjach. Pan przyjął tę ofiarę jak wonne kadzidło. Stąd i ta niezwykła pogoda ducha, spokój; głębia wiary. A uzasadnienie tej postawy było takie: - W całym życiu zawierzyłem Matce Najświętszej. Jej oddałem się w niewolę, Ona ustawicznie mną się opiekowała. Teraz już wiem, że Ona zaprowadzi mnie do Chrystusa, On zaś do domu Ojca. - Nie było nic z lęku, była tylko troskliwość o spełnienie woli Bożej. Stąd nie prosił o modlitwy - nawet wcześniej - o uzdrowienie, lecz o to, aby umiał spełnić wolę Bożą. Spełnił ją doskonale do końca. W tym duchu w dniu 14 września, w święto Podwyższenia Krzyża Świętego, przyjął namaszczenie chorych, cały dzień poświęcił intensywniejszej modlitwie. Był na wszystko przygotowany. Jak kapłan, który z całą świadomością i miłością przystępuje do współofiary mszalnej z Chrystusem.
Księże Florianie, nasz Bracie i Ojcze, uwielbiamy Dobrego Boga, że przez Ciebie ukazywał nam tyle dobra - oblicze na co dzień pogodne, ofiarne, pełne życzliwości, wyrozumiałości, szczerości, ukochania sprawy Bożej wśród braci wychodźczej, w Towarzystwie Chrystusowym, w całym Kościele, w Ojczyźnie. Ucz nas tego, czym Ty promieniowałeś.

ks. Edward Szymanek TChr.